Trekking w Patagonii – czy warto przemierzyć pół świata, by zobaczyć Patagonię?

Prawdopodobnie w twojej głowie powstała właśnie myśl – „Jak to, czy warto zobaczyć Patagonię?! Przecież… przecież… to Patagonia. TA PATAGONIA. Ta piękna, mroczna, dzika kraina, złote runo dla wszystkich miłośników gór i trekkingu”. Tak… jest tam mnóstwo przepięknych krajobrazów. Jednak za cenę, jaką przyjdzie  zapłacić za ich zobaczenie… Według mnie nie warto. I nie mówię tu tylko o cenie czysto finansowej.

Zacznijmy od tego, że do Patagonii trzeba się dostać. Przelot do Chile, nie mówiąc już o Patagonii, to w normalnych okolicznościach minimum 3 tys. zł. My z Izą trafiliśmy na super hiper promocję na przelot liniami Air China z Madrytu do Sao Paulo (Brazylia) i bilet powrotny z Santiago (Chile) do Madrytu za 230 euro dla jednej osoby. W sumie, to tylko dzięki tej promocji w ogóle pomyśleliśmy o zwiedzeniu Ameryki Południowej w tym czasie.torres-del-paine-2Sama historia kupna biletów jest dość ciekawa. Ja byłem w Holandii, zdobyć szybko kasę na naszą wyprawę do Indonezji, która obejmowała przecież nasz ślub. Lecieć do Indonezji mieliśmy w sierpniu. Iza dzwoni do mnie w czerwcu: „Słuchaj są bilety do Ameryki Południowej za 230 euro na listopad”. Ja: No i co? (z tonem tak obojętnym, jak możecie sobie najmocniej wyobrazić. Iza często, jako ciekawostkę, opowiada mi po ile widziała gdzieś ofertą na przelot, a to na Kubę, a to do Meksyku). Iza: Lecimy? Ja: Chyba cię pogibało, jeszcze nie polecieliśmy do Indonezji, a niecałe 2 miesiące po powrocie z niej, chcesz lecieć na kolejny koniec świata. Przecież będziemy całkowicie spłukani po Indonezji. Iza: Noooo wieem, faktycznie masz rację, ale kurde 200 euro, szkoda. Rozłączyliśmy się, a po 10 minutach… już mieliśmy bilety 😀 Właśnie z powodu braku gotówki i bardzo męczących warunków podróży dla psa, szybko odrzuciliśmy możliwość zabrania Snupiego z nami L.

Iza wolała zwiedzić Brazylię, a do Chile dostać się tylko po to, żeby z niego wylecieć. Ja jednak twierdziłem, że w Brazylii jest do zwiedzania tylko plaża, której po 30 minutach mam dość i dżungla i… dżungla, coś więcej? Tak – dżungla!!! Wszędzie dżungla. Co miałbym w niej oglądać? Drzewa? Wszystko to samo, jedna zielenina. Prawie jak plaża – NUUUDY i GORĄCO. Iza z wielkim uśmiechem na ustach i błyskiem w oczach mówiła „Są miasta. Riooooooo!”. Ja na to „Rio… Srio – przereklamowane, a poza tym nie znoszę miast”. Burzliwe dyskusje skończyły się planem błyskawicznej ucieczki z Brazylii, z moją obietnicą, której oczywiście zamierzam dotrzymać, że Brazylię jeszcze kiedyś zwiedzimy.

Wracając do głównego tematu, by dostać się do Patagonii musieliśmy z Warszawy lecieć do Madrytu (4 godziny lotu), z Madrytu do Sao Paulo (11 godzin), z Sao Paulo do Santiago (3,5 godziny lotu, 3 tys. km), z Santiago do Punta Arenas (3 godziny lotu, niecałe 3 tys. km), z Punta Arenas autokarem do Puerto Natales (3 godziny, 250 km). Wreszcie, z Puerto Natales do osławionego parku narodowego Torres Del Paine, wisienki na patagońskim torcie, kolejne 2 godziny, ok. 120 km. Same przeloty, przejazdy i oczekiwania na przesiadki to minimum 2 dni, a przecież trzeba jeszcze wrócić. Łącznie 4 dni samego siedzenia na tyłku i gapienia się w sufit samolotu i budynku lotniska. Do tego dochodzi zmiana klimatu i stref czasowych. Po czymś takim niemal każdy potrzebuje minimum dnia, żeby dojść do siebie. Oczywiście, zamiast latać, można wybrać drogę lądową i zobaczyć wtedy po drodze inne ciekawe miejsca. Jednak z Sao Paulo do Patagonii jest ponad 5 tys. kilometrów. To minimum tydzień jazdy autostopem czy autokarem. My mieliśmy miesiąc wolnego i nie mogliśmy sobie na to pozwolić, to jakim cudem miałby to zrobić ktoś z 2 tygodniami urlopu? Poza tym czyj tyłek wytrzyma przejechanie ciągiem 5 tys. km?!

Podsumowując, jeśli ktoś ma mało czasu i jedzie zobaczyć tylko Patagonię, albo ma czasu trochę więcej, ale chce zobaczyć w Ameryce coś więcej, to musi wybrać samolot. Na szczęście, przelot miejscowymi liniami lotniczymi (np. Sky Airlines, albo Tam – teraz już Latam) potrafi być naprawdę tani (pod warunkiem przeglądania strony z wyborem  jako  obywatel Chile w języku hiszpańskim, jeśli tylko  zmienimy język na angielski ceny  biletów wzrosną o kilkanaście  procent) z odpowiednim wyprzedzeniem – są nawet niższe od cen biletów w Wizzair i Ryanair. Co jednak ważniejsze, ceny biletów lotniczych potrafią być znacznie tańsze niż ceny autokarów. Na odcinkach gdzie jest mnóstwo turystów (z Punta Arenas do Puerto Natales, z Puerto Natales do El Calafate w Argentynie, czy przejazd pod lodowiec Perito Moreno są po prostu kosmiczne, cena za sto kilkadziesiąt, czasem tylko kilkadziesiąt kilometrów, wynosi od 40 do 100 zł w jedną stronę.

Jesteśmy w Puerto Natales, jedynej dużej miejscowość w okolicach parku narodowego Torres Del Paine. Musi się tam zatrzymać każdy, kto chce iść do parku. Po pierwsze – nie ma bezpośredniego autokaru z Punta Arenas do parku. Po drugie, tylko tutaj można zrobić ostatnie zapasy żywności, gazu do kuchenki, przepakować graty, by wziąć tylko te niezbędne, w końcu przez najbliższe dni (w zależności od wyboru trasy – nawet 8, ponad 120 km pod górę i w dół, w deszczu, palącym słońcu, możliwe że w śniegu) będziemy je nieśli na swoich plecach. Tutaj możemy też ostatni raz poczuć komfort i zjeść coś w restauracji, zanim trafimy do „dzikiego” parku narodowego.

W Puerto Natales jest potwornie zimno. Nawet o godzinie 13 przy bezchmurnym niebie, a powoduje to nieustający i potężny wiatr.

W Puerto Natales jest potwornie zimno. Nawet o godzinie 13 przy bezchmurnym niebie, a powoduje to nieustający i potężny wiatr.

Brzmi dobrze, w ostateczności okazało się, że nasza decyzja, o przywiezieniu większości zapasów z Polski, była najlepszą z możliwych. Po pierwsze dlatego, że mieliśmy ze sobą tylko to, co nam naprawdę smakuje. Ale przede wszystkim z powodu cen. Z przewodników wiedzieliśmy, że cena jednego dania obiadowego w schronisku w parku narodowym sięga ok. 100 zł, zresztą szliśmy na dziki trekking, nie opychać się w schroniskach. Musieliśmy więc być zdani tylko na swoje. Postanowiliśmy na obiady zabrać stosunkowo drogą żywność liofilizowaną. Wybraliśmy ją, bo nie chcieliśmy nosić na plecach kilka kilogramów makaronów, ryżów i konserw do nich, by potem stracić godzinę na przygotowanie z tego papki o wątpliwych walorach smakowych. Zamiast tego, każde z nas miało po 9 opakowań gotowego dania z około 500 kaloriami. Każde o wadze zaledwie 100 g, a do jego przygotowania, by było pyszne i ciepłe, wystarczy ok. 400 ml ciepłej wody i 10 minut. Gdy zobaczyliśmy ceny makaronów, ryżów i innych obiadowych składników w Puerto Natales, okazało się, że dania liofilizowane były naszą podwójnie dobrą decyzją. Zakup tych towarów w patagońskim sklepie okazałby się równie drogi, co nasze dania liofilizowane. A to dlatego, że ceny jedzenia są tutaj … austriackie. Przed wyjazdem czytaliśmy, że Chile nazywane jest „Szwajcarią Ameryki Południowej”, właśnie ze względu na ceny. Myśleliśmy sobie – „Dobra, Szwajcarią Ameryki Południowej, ale to chyba nie znaczy, że ceny są jak w Szwajcarii, tylko że ceny są wysokie jak na Amerykę Południową, która przecież jest ogólnie dość uboga”. Pomyliliśmy się. Ceny może nie są szwajcarskie, ale są austriackie. Później, już w północnej części Chile, poznaliśmy parę Austriaków. Stwierdzili, że większości rzeczy kosztuje tyle samo, co w ich kraju. Ceny w Patagonii są dodatkowo nieznacznie jeszcze podwyższone. Najzwyklejszy ser, paskudna pseudo kiełbaso/mielonka kosztują tyle, co w Polsce pyszny kabanos.02-prowiant

018

It’s a kind of magic, czyli żywność liofilizowana.

Jedzenie w restauracjach w Puerto Natales to również wątpliwa przyjemność. Za wszystko zapłacimy niemało, a by się przy tym najeść i jednocześnie zrobić to ze smakiem, to trzeba mieć naprawdę ogromnego fuksa. W większości tańszych knajp, obsługa nieszczególnie zadba, by jedzenie było ciepłe, smacznie doprawione (zresztą w Chile w przyprawach króluje ketchup i majonez). Najgorsza była pizzeria, bo za cenę podobną, co w polskiej pizzerii, otrzymaliśmy pizzę mrożonkę. A dodatkowy składnik, np. 6 plasterków pomidora to dopłata 12 zł.

Lecimy dalej z minusami Puerto Natales. Mieścina żyje tylko z turystów i rybołówstwa. Na każdej ulicy jest kilkanaście hosteli. Mimo to, ceny nie są konkurencyjne między sobą. W najprostszym hostelu cena za osobę, za jedną noc, oscyluje wokół 80 zł. W zamian dostajemy łazienki z ciśnieniem wody zbliżonym do ciśnienia krwi cieknącej z nosa, albo z zimną wodą, albo bez uchwytu na słuchawkę prysznica, albo zepsutymi drzwiami w kabinie prysznicowej, albo z cieknącym kiblem, albo pokój bez okna, albo taki o wielkości 8 m2. Większość tańszych hosteli jest generalnie brudna i zaniedbana. Cena obejmuje czasem śniadanie z paskudną pseudo mięsną szynką i kiełbasą, paskudnie przesłodzony dżemik z plastikowego pudełeczka i ogólnodostępny słoik smarowidła „a la nutella”. My z Izą naprawdę nie potrzebujemy luksusów, w końcu dziesiątki nocy spędziliśmy w namiocie przy drodze. Ale przy takich cenach, takie warunki po prostu wkurzają. Pół biedy, gdy wyprawę trekkingową mamy przed sobą. Gorzej, gdy z niej wracamy: głodni, brudni i sponiewierani, marzymy o komforcie, a dostajemy te wszystkie „udogodnienia”. Są oczywiście hostele sprawdzone, ale tam cena za noc jest jeszcze wyższa, a miejsca w nich zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem. Miejscowi po prosty bezczelnie wykorzystują to, że jest tutaj masa turystów, a większość zatrzymuje się na jedną, dwie noce.

Docieramy do parku narodowego. Za wstęp trzeba zapłacić.  W sezonie 18 tys. peso, czyli ok. 110-120 zł. Dostajemy cały wykład, co w parku robić można, a co nie. Dostajemy pismo, na którym podpisujemy się i zobowiązujemy się do przestrzegania tych zasad pod karą ogromnej grzywny i więzienia. Jest to reakcja na 2 ogromne pożary w 2005 i 2012 r., które spowodowali turyści.009Jakie są zasady: otóż rozbijać namiot i noclegować można tylko na terenie schronisk. Oczywiście nie można śmiecić. To jasna sprawa, ale władze parku wymagają czegoś dużo więcej. W teorii mamy z parku wynieść wszystkie śmieci, które podczas pobytu w nim wyprodukowaliśmy. Wszystkie, to znaczy nawet te, które wyprodukujemy podczas pobytu na terenie schronisk. Nie możemy ich wyrzucać do schroniskowych śmietników. Jednocześnie nie dostajemy żadnego porządnego worka na śmieci, który przetrwałby zaczepienia o gałęzie, skały itd. W ogóle nie dostajemy żadnego worka na śmieci… A przypomnę, za wejście płaci się niemałą kasę, BA, za nocleg w schronisku trzeba zapłacić (są tylko 2 darmowe schroniska). By być precyzyjnym, nie za nocleg „w” schronisku (to także jest możliwe – tj. w dużych namiotach z podłogami i łózkami, ale koszt jest kosmiczny), płacimy za możliwość rozbicia namiotu na terenie schroniska. Przypomnę – spać możemy tylko na terenie schronisk. Koszt takiej imprezy? W zależności od schroniska 5-7 tys. peso za osobę, czyli ok. 40 zł za OSOBĘ, nie namiot!  Na szczęście w kilku większych schroniskach są widoczne śmietniki i wrzucaliśmy do nich śmieci.

Dowiadujemy się także, że jest całkowity zakaz używania ognia, nawet kuchenki gazowej można używać tylko na terenie schronisk. I znowu kolejna restrykcja: nie na całym obozowisku, ale tylko w jednym, przeznaczonym do tego pomieszczeniu.  Czyli nie można nawet sobie przygotować posiłku przy swoim namiocie i zjeść w spokoju. Trzeba to zrobić w przepełnionym ludźmi baraku. Czy to wszystko jest takie straszne? A no straszne, bo cała dzikość, spontaniczność i kontakt z naturą przepadają wraz z tłumem turystów i rygorystycznymi zasadami, pod które trzeba ustawić cały dzień. Nie ma żadnego poczucia wolności, które powinno towarzyszyć takim wycieczkom. Nie można przejść trasy kiedy się chce i jak się chce. Ponieważ musimy spać w wyznaczonym miejscu, to musimy się do niego dostać. Wszystko byłoby OK, gdyby schronisk było dużo. Niestety schronisk jest mało. Zazwyczaj jeden dzień marszu ogranicza się do przejścia z jednego do drugiego schroniska. Zatem każdego dnia musimy przejść dokładnie ustaloną trasę, a gdy między niektórymi schroniskami jest 8 czy 10 godzin marszu, to już mamy przymus rozpoczęcia marszu najpóźniej o danej godzinie. Musimy tak zrobić z dwóch powodów. Pierwszy: w teorii szlaki są zamykane o wyznaczonych godzinach, najczęściej 17-18. Co jednak ważniejsze, żeby zdarzyć dojść do następnego obozowiska zanim zrobi się cholernie zimno i zanim totalnie opadniemy z sił. Chociaż słońce w tamtejszym okresie letnim świeci aż do 22, a nawet 23, to od godziny 18 z każdą minutą wiatr i chłód robi się coraz mocniejszych. Rozstawianie namiotu w takich warunkach nie należy do przyjemnych. Zmęczenie trasą i zimno sprawiają, że nawet nie za bardzo ma się ochotę wyjść potem z namiotu, by podziwiać, nierzadko, przepiękną okolicę obozowiska. Rano, do godziny 8-9, chłód również jest paraliżujący. Marsz należy też rozpocząć odpowiednie wcześnie, bo opłaca się nie być ostatnim na obozowisku, może się wtedy okazać, że jedyne miejsce na rozstawienie namiotu zostało tylko obok toalety, na kamieniach, krzakach, końskiej kupie czy na środku ścieżki, a najcieplejsza woda, jaka została w łazience, to krople pary wodnej na lustrach.

45-obozowisko

Ja jako Polak cham i cebulak, bo zamiast iść do baraku kuchennego, to kuchenkę gazową rozpaliłem w niedozwolonym miejscu i osłoniłem karimatą.  Polecam, idealna osłona przed wiatrem. Przy okazji cebulowatości: para francuzów swoją kuchenkę osłaniała konstrukcją z butów, którą to postawili na jadalnianym stole… Jak im zwróciłem uwagę, że niektórzy na tych stołach jedzą, to nie wiedzieli czego się czepiam…

Jak widzicie, mamy niejako z góry narzucone, o której musimy dzień zacząć i ile w ciągu dnia czasu można „stracić” na przerwy. Nie możemy np. zrobić tak, że przejdziemy połowę dystansu, zrobimy sobie długą przerwę, dajmy na to 2-3 godziny, by usiąść, wpatrywać się długimi minutami w krajobraz, czy po prostu wtopić się w otaczającą naturę, zjeść ciepły obiad, porządnie odpocząć – czyli to wszystko, co jest połową przyjemności w trekkingu, a następnie pełnym sił ruszyć w drugą połowę dystansu i do przygotowania obozowiska. Nie możemy tak zrobić, bo przecież nie możemy rozpalić kuchenki, a jak nie rozpalimy kuchenki i nie zjemy czegoś konkretnego, to nikomu nie będzie się chciało siedzieć 3 godziny w jednym miejscu, bo o te 3 godziny później będziemy mogli zjeść swój obiad w schronisku, rozstawić swój namiot i schować się przed zimnem. Przecież zanim zaczniemy robić swój obiad, co samo zajmuje z 30 minut, to warto rozstawić namiot, w końcu i tak trzeba wyjąć wszystkie niezbędne graty, poza tym wtedy unikniemy tych wszystkich nieprzyjemności pogodowych, o których napisałem akapit wyżej. Każdy miłośnik spania w namiocie wie też, jaka jest najprzyjemniejsza część dnia po wysiłku i jedyna właściwa kolejność – jedzonko i leżenie po nim. Wystarczyłoby gdyby władze parku umieściły na szlaku same pomieszczenia do przygotowywania posiłków, a nie tylko schroniska docelowe.

Jeśli ktoś jest mocno wprawiony w maszerowaniu w warunkach górskich, może się połasić na przejście do jeszcze następnego schroniska. Ale to możliwe jest tylko na nielicznych odcinkach. Poza tym, oznacza niemal sprint, już bez żadnej możliwości wczucia się w okolicę. A jeśli złapie Cię jakieś załamanie pogody, co jest dość częste w Patagonii, to jesteś w czarnej …torres-del-paine-11

Przebiorę się i dostosuje ilość ubrań do pogody, spokojnie, to dopiero 11 raz tego dnia...

Przebiorę się i dostosuje ilość ubrań do pogody, spokojnie, to dopiero 11 raz tego dnia…

My jednego dnia szliśmy w 17 stopniach przy pełnym słońcu, a chwilę później padał na nas deszcz ze śniegiem i wiał huraganowy wiatr. Średnia temperatura w lecie wynosi 11 stopni. Pogoda to kolejny argument zniechęcający do Patagonii. Nie zrozumcie mnie źle, lubimy czasem z Izą zostać sponiewierani przez naturę, wiatr w Patagonii to także element jej uroku. Ale w Patagonii to sponiewieranie potrafi trwać godzinami, cały dzień i dłużej. Wiatr wieje niemal nieustannie. Wieczorami jest przeszywający do szpiku kości. Na przełęczach wiało tak mocno, że Iza musiała nieść w rękach duży głaz, by masa powietrza uderzająca w jej wystający ponad głowę plecak, nie przewróciła jej do tyłu.

3 godzina marszu pod górę, od 2 godzin w deszczu ze śniegiem, zacinającym prosto w twarz przez potężny wiatr. Do połowy łydek w śniegu. "Kochanie jak Ci się podoba nasz miesiąc miodowy" :D

3 godzina marszu pod górę, od 2 godzin w deszczu ze śniegiem, zacinającym prosto w twarz przez potężny wiatr. Do połowy łydek w śniegu. „Kochanie jak Ci się podoba nasz miesiąc miodowy” 😀

To właśnie w Patagonii coś we mnie pękło. To był 6 dzień marszu. Przez 2 kolejne dni stan pogody, łazienek w schroniskach i zmęczenia spowodowały, że rezygnowałem z kąpieli. W końcu musiałem to zrobić. Woda była lodowata, o temperaturze prosto z lodowcowego strumienia. Gdy ja stałem pod prysznicem, jakiś kretyn nie zamknął drzwi do łazienki, przez co powstał ogromny przeciąg w pomieszczeniu. Gdy wyszedłem z łazienki było już po godzinie 20, a do namiotu miałem ponad 150 metrów otwartej łąki. Wiatr miotał namiotami we wszystkie strony. Gdy w końcu dotarłem do namiotu, w oczach miałem łzy… Podczas wypraw naprawdę jestem w stanie znieść wiele niedogodności. Uwielbiam przygody, uwielbiam się zmęczyć, sponiewierać, ale ta kąpiel sprawiła, że miałem dość wszystkiego. Szczerze chciałem wracać do domu, jedyny raz w historii naszych wyjazdów. Iza do dziś śmieje się z tamtego wieczoru i mojej miny, a mi do dziś od tamtej pory jest zawsze zimno pod prysznicem 😀

Wcześniej wspomniałem o tłumie turystów. Czy tak faktycznie jest? Zacznę od tego, że w parku można przejść jedną z dwóch dłuższych tras: pełne koło wokół pasma górskiego, tę trasę wybraliśmy my, albo trasę krótszą tzw. „W”, która obejmuje połowę wspomnianego koła. Jest też mnóstwo turystów, którzy przychodzą zobaczyć tylko najsławniejsze widoki w parku, czyli skalne wieże albo lodowiec Grey.

Ostatni dzień trekkingu. Bardziej niż najsławniejszy widok w parku, w oczy rzucają się nasze nosy.

Ostatni dzień trekkingu. Niestety… najsławniejszy widok w parku zasłonięty chmurami, za to nasze nosy widać z kilometra.

Lodowiec Grey

Lodowiec Grey

Trasę koła można przejść idąc tylko w jednym nakazanym kierunku, zakazane jest chodzenie pod prąd. Na trasie W występuje już całkowita swoboda kierunku marszu. Zasada jednego kierunku na kole, z jednej strony, to kolejne ograniczenie wolności pokonania trasy według swojego planu. Patrząc na to z drugiej strony, to dobra zasada, bo eliminuje nieustanne spotykanie innych turystów. Gdy pokonujemy kolejne odcinki koła, to jeśli mamy szczęście, może nam się udać, że gdy opuścimy schronisko, to następne osoby spotkamy dopiero przy następnym schronisku. Jest to jednak kwestia bardzo dużego zbiegu okoliczności i od innych dzielą nas minuty. Zazwyczaj jednak zawsze kogoś dogonimy, albo ktoś nas. W samych schroniskach osób jest już mnóstwo. W samym Puerto Natales widać ogrom turystów. Są ich tam setki. Człowiek myśli sobie „Przecież park jest ogromny, część idzie na trekking, część się wspinać, część pewnie już wróciła, na pewno się to wszystko gdzieś w nim rozejdzie”. Niestety, okoliczności trasy i narzucone reguły powodują, że codziennie, przynajmniej wieczorem i rano, spotykamy te same osoby. Na trasie koła i tak jest nieźle. Razem z nami wyruszyło w nią około 60 osób. Najgorzej, że trafiliśmy na 2 duże grupy zorganizowanych wycieczek turystów z Australii i Niemiec. Takie zorganizowane wycieczki bogatych turystów są irytujące. Ich uczestnicy pokonują szlak bardzo szybko (mają tragarzy i przewodników, którzy dodatkowo przygotowują im posiłki, śpią w pomieszczeniach schroniskowych). Ci turyści idą więc sobie tylko z małymi i lekkimi plecakami, ze swoim ubraniami i aparatami fotograficznymi.  Wpływa to niestety na wszystkich pozostałych turystów, np. możesz zostać wyproszony z pomieszczenia kuchennego, przypominam jedynego gdzie w teorii można rozpalić kuchenkę, bo ta zorganizowana grupa ma właśnie obiad, albo odprawę na następny dzień. Po drugie, ponieważ osoby te nie mają dużego obciążenia i szybko dochodzą do kolejnego schroniska, to zanim dojdziesz tam ty, ze swoim 15 kilogramowym plecakiem, to oni wszyscy zdążą się wykąpać, co za tym idzie wykorzystać cały zapas ciepłej wody i zostawić wielki syf w łazienkach, toaletach itd. (ani razu, przez 8 dni, nie udało mi się nawet umyć rąk w ciepłej wodzie). Ja wiem, że to luksus w górach, ale kur… chciałbym chociaż raz się wykąpać w ciepłej wodzie, skoro płacę za noc 40 zł. To, co wprowadza jeszcze obecność takich turystów, to zwariowane ceny, dostosowane do ich możliwości, w ten sposób puszka coli kosztuje 12 zł, obiad, co już wspomniałem 100 i więcej.

Namiot, namiot, namiot..

Namiot, namiot, namiot..

Trasa W, to już jest niemal nasz Giewont w szczycie sezonu. No dobra, trochę przesadzam, nie ma kolejek, ale tłum turystów jest ogromny. Co chwilę albo doganiasz jakąś grupę, albo ona ciebie, albo spotykasz kogoś z naprzeciwka. Nie zrozumcie mnie źle, każdy ma prawo zobaczyć piękno przyrody, przecież sam tworzyłem tę masę. Po prostu uświadamiam, że dzikość w parku Torres del Paine, to przeszłość. Jest to niezaprzeczalnie miejsce pełne przepięknych krajobrazów, ale na pewno nie jest to już cudowne i zaczarowane miejsce. Teraz jest maszynką do robienia kasy. Jasne, istnieje jeszcze dzika, surowa, pusta Patagonia. Tak naprawdę to ona przeważa, jest wszędzie tam, gdzie nie ma tłumu turystów. Ale by się do niej dostać, trzeba się już zupełnie inaczej przygotować czasowo, ekwipunkowo, trzeba być też gotowym na zrezygnowanie z ujrzenia najpiękniejszych wytworów natury.

Turysta, turysta, turysta...

Turysta, turysta, turysta…

torres-del-paine-8Ilość turystów powoduje jeszcze jeden mankament – ogromne trudności przy próbie zachowania jakiejkolwiek spontaniczności. Z lotniska z Punta Arenas nie dojedziesz do Puerto Natales, bo wszystkie bilety bezpośrednio z lotniska wykupione zostały przez internet. Jeśli chcesz kupić bilet do Argentyny, do samego parku czy powrotny do Punta Arenas w okienku, to trzeba to zrobić z min. 2 dniowym wyprzedzeniem (a autobusów odjeżdża kilkanaście dziennie). W Puerto Natales możesz mieć problem ze znalezieniem noclegu, jeśli wcześniej nie zarezerwujesz go przez internet. Jak już znajdziesz, to jest duże ryzyko, że trafisz do hostelu z całą paletą wad, o których pisałem wcześniej. Większość miejsc zajęta jest przez ludzi, którzy chcą się nazywać backpackersami, miłośnikami przygód, ale wszystko wcześniej sprawdzili i zarezerwowali w internecie…

Codziennie... kilka razy w ciągu dnia przyjeżdza na raz od 3 do 6, czasem więcej, takich autokarów, wypełnionych ludźmi do każdego siedzenia.

Codziennie… kilka razy w ciągu dnia przyjeżdza na raz od 3 do 6, czasem więcej, takich autokarów, wypełnionych ludźmi do każdego siedzenia.

Podsumowując, pieniądze, jakie wydać trzeba na 2 tygodniowy pobyt w Patagonii, można by przeznaczyć na półroczne zwiedzanie gór w Gruzji. W tak długim czasie, zobaczyć tyle różnorodnych i pięknych widoków, że głowa mała. Zamiast żywić się w Patagonii prowiantem ze sklepu, albo kupować obiad w schronisku za chore pieniądze, można by zajść do jakieś malutkiej gruzińskiej wioski wciśniętej między góry i zapłacić jakieś rodzinie za miejscowe specjały.  Jeśli Gruzja to za daleko dla kogoś z Was, albo macie już dość słuchania jak wspaniały to kraj, to może warto wybrać się do Szwajcarii? Wyda się pewnie tyle samo, ale zobaczyć będzie można dużo więcej różnorodnych widoków i nie trzeba tracić tygodnia, by się do niej dostać. W Szwajcarii każdy też znajdzie coś dla siebie i w każdej chwili może wybrać, co mu jest potrzebne: chcesz dzikości, nie ma problemu bierzesz swój sprzęt, znajdujesz odpowiednią trasę i przez ponad tydzień możesz nie schodzić z gór, rozbijać się gdzie tylko chcesz (w większości kantonów ograniczeniem jest tylko teren prywatny, ale wysoko w górach to nie problem). Jeśli ktoś inny woli jednodniowe wycieczki, a potem regenerować się w komforcie, to Szwajcaria jest idealna. A na sam koniec polecam alternatywę w postaci włoskich dolomitów. Osobiście jeszcze tam nie byliśmy, ale ze zdjęć widzimy, że krajobrazy (zwłaszcza szczyty) są bardzo podobne do gór w Patagonii. Od znajomych wiemy także, że ceny są bardzo przyjemne i cały pobyt tam, może kosztować tyle, co sam przelot do Chile.

Aktualizacja: alternatywą może być też rejon Huayhuash w Peru. Z Limy (stolicy Peru) to tylko 7-8 godzin jazdy autobusem.W Peru jest też o wiele taniej niż w Chile (np. 120 kilometrów z miasta Huaraz do Huayhuash to koszt 20 zł). Zresztą zapraszam do naszej relacji na kanale YouTube https://youtu.be/h3nTVJXGKk4

Kolejna rzecz, która kradnie dzikość tego miejsca, to wszechobecne ułatwienia dla turystów: mostki, kładki, drabinki.

Kolejna rzecz, która kradnie dzikość tego miejsca, to wszechobecne ułatwienia dla turystów: mostki, kładki, drabinki

Wokół tych gór prowadzi trasa.

Wokół tych gór prowadzi trasa.

Torres del Paine Circuit Map, trasa „W” obejmuje odcinek od pkt. 1 do 5 (z uwzględnieniem pkt. 6,7,8). Tymczasem, według nas, najładniejsze odcinki to od 1 do 2 oraz 3-4. Krótko mówiąc PRZEJDŹ PEŁNE KOŁO!

20 comments to “Trekking w Patagonii – czy warto przemierzyć pół świata, by zobaczyć Patagonię?”
  1. Przykre że ktoś tak nie kocha Ameryki Południowej 🙁 wpis o Brazylii żenujący. Chyba mamy do czynienia z plażowiczami rajskich plaż…

  2. Przeczytałem początek i przestałem. Jadąc do jednego z najbardziej znanych Parków w Patagonii czego się spodziewaliście ? Słaby artykuł nie opowiadający nic o tym co tam zobaczyliście, jedynie marudzenie marudzenie i marudzenie

    • No właśnie napisałem, co zobaczyłem. Jak potrzebujesz zobaczyć piękne zdjęcia, to wpisz w google Torres del Paine. Jak wolisz same piękne zdjęcia zamiast wiedzy i chłodnego spojrzenia.

      • A ja własnie bardzo szanuję takie posty. Dużo więcej można się z nich dowiedzieć niż z laurek skomponowanych z pięknych zdjęć i opisów samych ochów i achów. Bo kto trochę podróżował ten wie, że to nie tylko piękne widoki, ale także i ta „ciemniejsza” strona. To podróżowanie po kilkanaście godzin w niewygodach, to tłok, to niemożliwość znalezienia noclegu, to przemoczone buty, to zimno, głód i uczucie „ja za to jeszcze płacę pieniądze? chcę do domu!”

        Pojutrze wylatuję do Argentyny. Pełen spontan, nie mamy żadnych rezerwacji, żadnego planu co do dnia, tylko siebie i plecaki… Oby się udało!

        • Powodzenia! Ile będziecie w Argentynie? My lada dzień jedziemy do Iguazu (teraz jesteśmy w Boliwii) a potem przez północ Argentyny do Chile, odwiedzić znajomego w La Serena. Jakbyście byli w pobliżu dawajcie znać 🙂

          • Przylatujemy do Buenos 24 stycznia, 27 lecimy do Ushuaia, samolot powrotny z Buenos mamy 25 lutego. Wszystko pomiędzy to przygoda 😀

            Jakby co, to email mój już masz 🙂

  3. Czy jeśli się zejdzie z głównych szlakow to da się uciec od ludzi chodź na miesiąc że nikt mnie w namiocie na znajdzie? To dla mnie bardzo ważne bo uważam że jeśli uciekne o ludzi i cywilizacji na 1 miesiąc w roku to już da mi to siły póki co aby wytrzymać kolejne 11 miesięcy w piekiełku.

    • W samym parku narodowym Torres del Paine nie możesz zejść ze szlaku, jest to zakazane. Ale w samej Patagonii na pewno znajdziesz takie miejsca. Pytanie czy nie lepiej je odnaleźć gdzieś bliżej 🙂 nawet w Szwajcarii czy Rumunii czy na Ukrainie można się tak zaszyć 🙂

  4. Planuję właśnie wylot do Patagonii, wróciłam miesiąc temu z Gruzji (Swanetia), a mieszkam w Szwajcarii. Szwajcarię naprawdę trudno przebić, a co do Gruzji… Z ciekawości czytam sobie różne wpisy o Gruzji – z teraz i kiedyś. Zachwyty z kiedyś powoli odchodzą w niepamięć, ustępując miejsca smutnej teraźniejszości, gdzie ludzie zadają sobie pytanie – gdzie ta wychwalana gruzińska gościnność i niesamowity klimat?!! Wróciłam po prawie dwutygodniowej podróży ze znajomymi którzy byli już kilka razy w Gruzji. Na celownik obraliśmy sobie Swanetię z dzikim Ushguli, wioską na krańcu świata. Jak to pięknie brzmi! Gorzej w praktyce. Urządziliśmy sobie trekking z Mestii do Ushguli, miejsca które brzmi jak #1 dla chillu ze świnkami i wieżyczkami. Każdego dnia spaliśmy na dziko i mijaliśmy coraz to bardziej oddalone wioseczki… Tsvirmi, Adishi, Khalde, Iprali… co ciekawe z każdą kolejną wioską ceny w lokalnym „supermarkecie” (stodole) czy domu rosły w górę. Do tego stopnia, że za litr domowego winka chciano 25 GEL. Nie wspominając o cenach za chleb, pomidorka czy ogórka, które były kilkukrotnie większe niż w Mestii… no ale bogaty turysta (i głodny) przecież zapłaci. Negocjacje nie wchodziły w grę – bierzcie albo tam są drzwi. Porady by nie mówić po angielsku można włożyć na półkę pomiędzy książkę „O psie który jeździł koleją” i „Na jagody”, bo dzieci perfekcyjnie potrafią powiedzieć ‚łan minyt. dys ys maj teritory’, innymi słowy – 10 GEL za namiot pażalsta. Podzielisz się czaczą, chlebem i serem (wszystko słono przepłacone, ser nie tylko przepłacony) z gruzinem, który przychodzi pod twój namiot o 22? Czemu nie, dla każdego starczy. Na odchodne, gruzin obiecuje nam pomoc (nie prosiliśmy) kolejnego dnia w przekroczeniu rwącej rzeki. Zapomina tylko wspomnieć, że za dwukrotność normalnej ceny. I to on sam blokuje negocjacje ceny z innymi gruzińskimi-pomagierami. Ushguli… miejsce europejskich cen (dwóch cenników również), bezcennych dań za które później jednak płaci się słono, wszędzie obecnego lecz ulotnego wifi, kosiarek o 8 rano i podejście do turysty jak do chodzącego portfela. Chyba jeszcze w żadnym miejscu nie czułam się tak źle jak tam, a podróżuję sporo. Miał być koniec świata i chill, a jest – płaćcie bo nie macie wyboru. Na koniec naszego pobytu w guesthousie (taka tam odskocznia po namiocie), zostaliśmy posądzeni o wystawienie niekorzystnej opinii na booking wystawionej przez innych polaków (co było niemożliwe, bo hotel poinformował booking, że się nie zjawiliśmy). A podsumowano nas tak wskazując każdego z osobna paluszkiem: ‚Problem, Problem, Problem, problem – my niet problem’. Także w Gruzja got talent odpadliśmy. Gruzja to chyba jedyny kraj do którego nie mamy zamiaru wrócić, nasi znajomi byli zszokowani jak bardzo klimat się zmienił. Też już nie wrócą. Dla mnie Ushguli to takie Prattchetowskie Ankh-Morpork – bardzo chciałam, żeby ktoś mnie zabrał jak najdalej stąd…
    Ale! Były też i pozytywy – adżapsandali, chaczapuri adżarskie, chinkali no i przede wszystkim ludzie! Ale nie lokalsi, tylko inni backpackerzy. Doceniam także właściciela Toma’s Wine Keller w Kutaisi (młody chłopak, który pędzi winko i bimber podążając za recepturą dziada-pradziada), który sam stwierdził, że serwis w Gruzji jest straszny i stara się stworzyć miejsce, o którym czytałam na blogach – tych z kiedyś: domowym winem i jedzeniem (gotowanym przez jego mamę),uśmiechniętym gospodarzem wznoszącym toasty w tradycyjny gruziński sposób, gdzie w końcu można się wyluzować.
    Żeby nie było, spotkaliśmy też innych życzliwych ludzi, którzy zabrali nas na stopa, ale nie jest to nic niespotykanego. W Bieszczadach to przecież codzienność.

    • Przykre, ale jedyne co powiem, to że rejon Usghuli i Mestii już 5 lat temu był bardzo mocno turystyczny. Na pewno nie nazwałbym go dzikim, więc teraz musi być tam mordowania. Nie wiem tez, jaką grupą podróżowaliście. My akurat w Mestii trafiliśmy na wspaniałego właściciela hotelu, który jeszcze dał nam adres do swojego brata w Udabno i powiedział, że „mamy tam jechać”, bo on nas ugości i tak właśnie było. Bez żadnych pieniędzy, Iza została wycałowana przez starą babuszke, „że jaką ładna”.

  5. O jezu, stary! Jestem na tym blogu pierwszy raz i mam zamiar z zona wybrac sie do Patagonii za tydzien (jestesmy juz w argentynie), ale teraz sobie to powaznie przemysle. Przeraziles mnie! Za jakies miejsca w Patagonii, gdzie spanie i jedzenie za bardziej przystepne cenowo?

    • W Parku Torres Del Paine jest kilka darmowych kampingów, ale przejście trasy z wykorzystaniem tylko tych darmowych jest niemożliwe. A jeśli chodzi o noclegi, to pewnie są taniej wszędzie dalej od Torres Del Paine. W Puerto Natales możesz co najwyżej liczyć na znalezienie dobrego noclegu, ale nie taniej. Tam nie ma też miast. Nie wiem jakie macie plany na Patagonię, ale jest tam pięknie. W Argentynie okolice Fitz Roy są też bardzo ładne, tam też nie jest tanio, ale przynajmniej jakość jest lepsza.

  6. Piotrze, dobrze, że piszesz krytycznie przyda się (odstrasza skutecznie), natomiast na niektóre rzeczy nie ma rady. Identyczna atmosfera panuje na popularnych europejskich szlakach, np na Korsyce czy w Dolomitach- z tym, że tam wcale nie ma ciepłej wody. Wynoszenie własnych śmieci we własnych workach to też zwykły alpejski standard, ja wręcz zbieram te które porzucili inni (ale nie tam gdzie panuje aż taki tłok, takie miejsca omijam z daleka). Drożyzna, przymus planowania… o to też w Alpach nietrudno. Coraz mniej dzikości na świecie i coraz mi trudniej wynajdywać dzikie miejsca.
    pozdrawiam!

  7. Bardzo dziękuję za ten wpis. Patagonia od zawsze była moim podróżniczym marzeniem, ale dzięki Twoim spostrzeżeniom poważnie zastanowię się czy rzeczywiście warta jest tyle pieniędzy, energii i nerwów 🙂

    Podobno od tego roku trekking powyżej 1 dnia musi odbywać się z przewodnikiem (turyści tam stają się dojnymi krowami chyba). Czy mógłbyś napisać ile mniej więcej kosztowała Was ta wyprawa do parku? Czy oprócz wstępu + kosztów campingu musieliście za coś płacić?

    • @Miranda nie jestem w stanie tego policzyć. Coś tam liczyłem, wydaję mi się że na całe Chile, łącznie z biletami wyszło ok. 14 tys. na 2 osoby na miesiąc (z Patagonii polecielismy na Atacame, a potem wróciliśmy stopem do Santiago). Nie liczyłem dokładnie, bo w pewnym momencie przestałem liczyć, bo zaczynało mnie to przerażać​i zaczęliśmy naprawdę grubo oszczędzać.

      Jeśli chodzi o sam trekking to nic więcej nie pamiętam, ale trzeba doliczyć dojazd, zapasy żywności, przynajmniej jeden nocleg w Puerto Natales (przed lub po trekkingu). A jak wspomniałem w artykule wszystko jest tam drogie, jak ma się czas można zaoszczędzić na transporcie i jeździć autostopem, bo ludzie są tam życzliwi pod tym względem. Aczkolwiek w najbardziej turystycznych miejscach może być z tym już problem.
      Co do przewodników, no cóż… masakra. Ale nie ma co się dziwić lokalsom, nie ma tam za bardzo z czego innego żyć, a turystów od groma. Więc szukają kasy po najprostszej linii.

  8. Dziękuję Ci za tą notatkę!!!

    Marzyłem o tej dzikiej Patagonii od jakiegoś czasu, właśnie wróciłem z podróży i mając TE SAME doświadczenia, co Wy w Patagonii, zacząłem szukać miejsca wolnego od turystów, bo po prostu mam ich dosyć. I, nie zrozumcie mnie źle, podobnie jak Ty napisałeś, zdaję sobie sprawę, że stanowimy ich masę, ale rozchodzi mi się między innymi o te zorganizowane grupy bogatych baranów, którzy biegają (dosłownie) w te wszystkie miejsca żeby walnąć kolejne selfie i odznaczyć z listy.

    Kiedy przeczytałem na innych blogach o cenach, później o przymusie rezerwacji campingu od 2016 roku, później o braku swobody, a w końcu trafiłem na Twojego posta – włos się jeży na głowie…! Na początku myślałem – przyznam – że jesteś marudą, któremu nic nie pasuje, ale im dalej czytałem tym bardziej zacząłem zauważać, że mamy identyczne podejście do sprawy. Wszystko dla sponiewierania, ale jak już kur*de płacisz przymusowo 60-100 zł za nocleg, którego nota bene nie potrzebujesz, to niech przynajmniej będą tam ludzkie warunki, bo w końcu do cholery nie jest to trasa w Indiach w których przecież się spodziewasz, że łatwo nie będzie.

    Gdzie, przepraszam bardzo, da się teraz pojechać żeby mieć do cholery spokój? Przecież to jest niemożliwe, żeby na świecie nie było już miejsc bez ludzi, bez cholernych „sportowych” turystów?

    Wspominałeś o Gruzji, ale czy tam nie jest również tak, że stała się super popularna i również ciężko o spokój na szlakach?

    • Dziękuję za wartościowy komentarz, słowa uznania i zrozumienia. Zwłaszcza zrozumienia 😀 Na pewno jest mnóstwo takich miejsc. Nawet te najbardziej turystyczne bywają puste, wystarczy zmienić termin wyjazdu, a czasem wystarczy tylko inny dzień, czy nawet inne godziny. Przykładowo w samym środku Kapadocji, w miejscowości Goreme jest wzniesienie. Przy zachodzie słońca stoi na nim tysiąc turystów. Sekundę po tym, gdy słońce się schowa, masa ucieka do restauracji i do hoteli. Tymczasem jeszcze przez godzinę spektakl barw i świata jest oszałamiający. Ba, nawet lepszy niż przy samym zachodzie. Dlatego przy podróżowaniu tak ważny jest czas, rozumiany jako brak pośpiechu, jako możliwość odłożenia na chwilę później swoich standardowych przyzwyczajeń, potrzeb i zachcianek. Poruszanie się własną ścieżką. Wciąż w Gruzji jest rejon Tuszetia. Nawet Swanetia jest dzika, wystarczy wybrać mniej popularne atrakcje, albo podejścia do nich od innej strony. Najlepszym przykładem jest lodowiec na górze Ushba. Podejście do niego os strony Mestii to lekko wymagający spacerek. Podejście na niego od strony miejscowości Mazeri to już całodniowa i bardzo wymagająca wyprawa, na której 4 lata temu spotkaliśmy dwoje turystów. Wbrew pozorom, Szwajcaria należy do krajów, gdzie natężenie na szlakach jest bardzo, ale to bardzo niskie. Jest tak dlatego, że góry i ciekawe miejsca są tam wszechobecne. Więc turyści i miejscowi rozproszeni są po całym kraju. http://www.podrozezpazurem.pl/2016/09/05/6-powodow-dla-ktorych-warto-jechac-do-szwajcarii-i-6-rzeczy-ktore-moga-w-niej-denerwowac/ W Turcji też są pustki w rejonach wschodnich i południowych. Czy w górach na północny przy granicy z Gruzją (okolice Rize). Co do reszty krajów trudno mi się wypowiadać. Niebawem będziemy mogli powiedzieć więcej, w zależności co przyniesie nasza wyprawa do Ameryki Południowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *