Podróż do Armenii cz. 3/3

Młodzieńcy stawali się coraz bardziej nachalni wobec Izy, więc postanowiliśmy się ewakuować. Dwóch odwiozło nas na górę, z krótkim postojem, bo stara Łada odmówiła posłuszeństwa. Chłopaki nie przejęli się za bardzo, polali wszystko zimną wodą i oznajmili, że trzeba chwilę poczekać. Zabrali nas nad wysoką przepaść, zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca startu kolejki. Chłopaki, niczym japońscy turyści, domagali się zdjęcia za zdjęciem, we wszystkich możliwych kombinacjach, ja z nimi, oni z Izą, oni sami, my wszyscy, raz jeden z lewej, raz z prawej.

Na skrzyżowaniu z główną trasą poznaliśmy Niemca, który ze swojej ojczyzny zmierzał rowerem do Iranu. Krótką pogawędkę zakończył stop taksówki. Od 4 tygodni każdy napotkany taksówkarz próbował namówić nas na kurs. Tym razem starszy mężczyzna powiedział, że zawiezie nas do skrzyżowania ze swoją wioską za darmo. Staruszek wzbudził w nas ogromne współczucie. Był samotny, jego żona zmarła kilka lat temu, a dzieci wyjechały do Erywania w poszukiwaniu pracy. Czuć było, że brakuje mu kontaktu z innymi ludźmi, był bardzo ciekaw i pełen energii do życia. Zachodzące słońce raziło go w oczy, więc użyczyłem mu swoich okularów słonecznych. Przyznał, że pierwszy raz ma na sobie coś takiego, ale nie chciał ich przyjąć w prezencie.

Gdy wysiadaliśmy słońca już nie było. Zgodnie z naszą zasadą, gdy jest ciemno nie zatrzymujemy już aut. Niebezpiecznie jest stać wtedy na drodze, nawet z czołówką na głowie, poza tym nie widać wyraźnie twarzy kierowcy, co zaburza intuicję i przeczucie wobec osób.  Jednak mieliśmy jeszcze kilkanaście minut, zanim stanie się ciemno, a czasu nie było co marnować na szukanie miejsca na obozowisko, na pustkowiu każde jest równie dobre. A nuż, kierowca będzie jechał daleko w stronę jeziora Sewan, które miało być naszym ostatnim przystankiem przed powrotem do Gruzji. Z drogi, gdzie skręcił staruszek, po chwili wyjechał akwizytor, który rozwoził po całym kraju towary bazarowej wartości. Właśnie dostarczał plastry na stopy do oczyszczania organizmu. Wracał do domu w Erywaniu. Stwierdził jednak, że pojedzie dla nas inną drogą, przez Sewan, dokładając ok. 40 km, ale my musimy z nim pojechać do ostatniego klienta w Jermuk – miejscowości uzdrowiskowej, skąd wydobywa się znaną w całej Armenii i na świecie wodę o takiej samej nazwie. Wysoko mineralizowana i naturalnie gazowana woda ma charakterystyczny smak i zapach. Ja ją uwielbiałem i piłem każdego dnia pobytu w Armenii, według Izy była paskudna, według  Snupieg też – nawet rozgazowaną pił niechętnie. Wmuszałem ją w nich, bo w upale i przy nieregularnym odżywaniu dostarczała mnóstwo zdrowych mikroelementów.  Na miejscu woda płynie z kilkunastu źródeł, każde ma inną temperaturę, nawet powyżej 50 stopni Celsjusza. Vahe – tak miał na imię kurier – zabrał nas do wodopojów na degustacje. Dostęp do wody jest darmowy. Podobno mieścina jest ładnie położona, gdzieś jest duży wodospad, podobno, bo w ciemnościach nic nie było widać. Za to ludzi mnóstwo, jak w Zakopanem.

Zmorą podróżowania w nocy po Armenii jest brak kultury kierowców w kwestii wyłączania oślepiających długich świateł. Do tego dochodzą auta sprowadzane z Japonii, których asymetryczne światłą przystosowane są do ruchu lewostronnego. Umiejętności prowadzenia pojazdów u Armeńczyków wydają się gorsze niż Gruzinów, ale jeżdżą wolniej, więc można powiedzieć, że trochę bezpieczniej. W Jeghegnadzor odbiliśmy nad jezioro. Było już po północy i od tej chwili na szosie minęliśmy zaledwie kilka aut. Za oknem ciemność, nie było widać żadnych śladów ludzkości. Z mapy i kolejnych zakrętów wydedukować można było, że przejeżdżamy przez pasmo górskie Postojowi na rozprostowanie nóg towarzyszył przepiękny widok na niebo – lepszy niż ten, który ostatnio widziałem na pustyni Atakama, gdzie są jedne z najlepszych warunków do oglądania nieba. Z ogromnym trudem odnaleźć można było skrawek ciemnego kosmosu niezagospodarowany przez żadną gwiazdę. Przez chwilę rozważaliśmy nocleg w tych okolicznościach, ale Vahe stanowczo nam na to nie pozwolił z powodu zbyt dużej ilości dzikiej zwierzyny, jak twierdził nawet niedźwiedzi. Po 2.00 w nocy dojechaliśmy do miejscowości Sewan. Vahe za wszelką cenę chciał znaleźć nam nocleg. Po 30 minutach poszukiwań udało nam się go przekonać, że sobie poradzimy, byle tylko wywiózł nas kawałek od centrum. Wręczył nam na pamiątkę i szczęście swój wisiorek z charakterystycznym armeńskim krzyżem. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek będziemy jeszcze w Armenii, to mamy się do niego odezwać i pożyczy nam swój samochód, żebyśmy nie musieli podróżować autostopem. My życzyliśmy by bezpiecznie wracał do swojej ciężarnej żony, z którą zdążyliśmy wielokrotnie rozmawiać. Vahe rozumiał trochę język angielski, a my trochę rosyjski, jednak zaczynaliśmy tak skomplikowane tematy, że niezbędny okazywał się telefon do żony, która znała angielski perfekcyjnie.

Skończyło się na tym, że spaliśmy na pasie zieleni pomiędzy drogą a pobliskimi zabudowaniami. Przez chwilę martwiliśmy się, że może wkroczyliśmy na czyjąś posesję, ale ze zmęczenia zasnęliśmy błyskawicznie i spaliśmy jak martwi. Rano okazało się, że od plaży dzieliło nas mniej niż 400 metrów. Tyle czytaliśmy o walorach jeziora, więc żwawo do niego ruszyliśmy. Niestety w tej zatoce nie było ani śladu krystalicznie czystej wody, była wręcz czarna od mułu, na dodatek lodowata. Na południu widać było sylwetkę miejscowego klasztoru, ale mieliśmy już dość klasztorów, a piękniejszą panoramę jeziora widzieliśmy w Turcji nad jeziorem Van. Spokój nie trwał długo, po około godzinie na plaży zaczęli się pojawiać miejscowi. Biegające dzieci, krzyki i dym z rozpalanych ognisk przepędziły nas. Byliśmy zdeterminowani by dostać się tego dnia do miasta Kutaisi w Gruzji, nawet w środku nocy, bo mamy tam przyjaciół.

Snupi docenił okulary podczas plażowania, spędził w nich ponad 15 minut

Snupi docenił okulary podczas plażowania, spędził w nich ponad 15 minut

Mimo bardzo dużego ruchu na trasie, dopiero po 20 minutach zatrzymało się dla nas auto. Nowy, luksusowy SUV. Bogatych ludzi, którzy zatrzymali się dla nas podczas tej wyprawy, mogę policzyć na palcach jednej ręki, a stopów mieliśmy ponad 150. Zachwyceni ilością miejsca na bagaże, nogi i klimatyzacją rozsiedliśmy się. Wczoraj z Vahe jechaliśmy obładowani kartonami, przez 5 godzin siedziałem z plecakami między i na nogach, a Iza z tyłu ze Snupim na kolanach.

Z przykrością przyjęliśmy informację, że mężczyzna jedzie tylko do Vanadzoru, jakieś 70 km. Po kilku minutach rozmowy mężczyzna zaproponował byśmy przyłączyli się do jego planów. Firma, w której jest dyrektorem (jak się potem okazało oczyszczalni wody) organizowała imprezę dla swoich pracowników. Przekonywał nas, że będziemy wielką niespodzianką dla zgromadzonych, a czekać będzie na nas mnóstwo jedzenia i świetna zabawa. No dobra – pomyśleliśmy – wczoraj naszym obiadem było jedzenie ze stacji benzynowej, dziś nic jeszcze nie jedliśmy, i tak musielibyśmy poszukać czegoś do jedzenia w Vanadzorze, no i zobaczymy jak wygląda armeńska impreza. Jest 10, więc nawet jak posiedzimy 5 godzin, to dotarcie do Kutaisi będzie możliwe.  Spotkanie okazało się grillem obok zakładu pracy. Miejsce już od lat służyło spędzaniu wspólnie czasu – przymocowane na stałe stoły i ławki długie na 8 metrów, pod zadaszeniem. Starsi mężczyźni właśnie przyrządzali szaszłyki, a kobiety dojrzałe warzywa do sałatek. Młodsi mężczyźni zajęli się dostarczaniem zgromadzonym kolejnych butelek piwa i szykowaniem stołu.

Typowy w Armenii widok

Typowy widok w Armenii

04

05Zostaliśmy zasypani gradem pytań, a Snupek biegał radośnie zaczepiany i głaskany przez każdą z 20 zgromadzonych osób. W pewnym momencie przestaliśmy go już nawet pilnować. Skończyło się to tym, że przybiegł z kością większą od niego samego. Po zgarnięciu ochrzanu rzucił ją i skierował się w pobliskie krzaki. Poszedłem za nim i odkryłem z czego robione są szaszłyki. W trawie leżały pozostałości barana, którego zaraz mieliśmy jeść. Jak się okazało, został zabity tutaj, jakieś 2 godziny wcześniej. No cóż, z jednej strony było to dla nas przykre i odrażające, ale nie jesteśmy hipokrytami, lubimy jeść mięso. Poza tym, byliśmy przekonani, że zaraz skosztujemy najpyszniejszego posiłku w życiu. Mięso zwierzęcia, które całe życie biegało po okolicznych górskich łąkach, jego ciało nie zostało nigdy potraktowane antybiotykami, wspomagaczami wzrostu, czy konserwantami. Zapach mięsa nie był przyjemny, nawet po upieczeniu, ale smak cudowny. Zajadaliśmy kolejne kawałki, aż zgromadzeni poczęstowali nas płucami i sercem, jako najlepszymi przysmakami. Nie mogliśmy odmówić. Serce było stosunkowo smaczne, konsystencja był znośna – dało się to zjeść, za to z płucem był problem. Byłem w stanie je jeść malutkimi kęsami do momentu, w którym po oderwaniu kolejnego kawałka, zauważyłem wielkie białe oskrzele. Ledwo powstrzymałem odruch wymiotny i by przerwać konsumpcję zdecydowałem się wznieść toast.

Przyłapani

Przyłapani

06

07Jeden z naszych nowych znajomych pytał, co jest najważniejsze dla nas, jako gości w hostelach, bo zastanawia się nad otwarciem takiego. Mówił, że lubi poznawać nowych ludzi i słuchać o ich kulturze, ale pomysł traktował bardziej jako marzenie, bo turyści tylko przejeżdżają przez Vanadzor. Bezdyskusyjnie dla nas jest to czysta łazienka z ciepłą wodą. Wskazaliśmy, że miejsce ma potencjał, trzeba tylko zadbać o jego uatrakcyjnienie. Okoliczne góry to wspaniałe tereny do trekkingu pieszego i konnego. Wyznaczenie szlaków i sukces murowany. Gdybym wiedział, że po tej i następnych podróżach nie będę już potrafił żyć w miejskim zgiełku i konsumpcyjnym społeczeństwie, zaproponowałbym abyśmy zostali wspólnikami.

Mięso, sałatka, toast, robienie zdjęć, pokazywanie zdjęć, tak mijały kolejne godziny a razem z nimi wypełniały się nasze brzuchy. Do tego stopnia, że nie mogliśmy się już ruszać. Stan Snupka był dokładnie taki sam, no – bez wódki. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy Snupiego, który zamiast biegać, skakać i zaczepiać wszystkich, leżał w gęstej trawie w poszukiwaniu samotności. Gospodarze wstali od stołu i zaczęli tańczyć, tzn. gibać się z rękami w górze, co w ich przekonaniu było tańcem. Snupi tylko podniósł głowę i leżał dalej, nawet gdy tańce przeniosły się w jego okolicę. I tak nadszedł zmrok.

08

09

Nawet taki taniec przerasta zdolności Piotrka

Dalsza podróż nie była możliwa, towarzysze zaczęli dzwonić po hotelach. Akurat wtedy w Vanadzorze odbywały się zawody w zapasach i wszystkie miejsca były zajęte. W innym hotelu spali weselnicy. Przy okazji uwidoczniła się kolejna różnica między Ormianami i Turkami w gościnności. W Turcji, wielokrotnie oferowano nam nocleg w domu, tutaj zgromadzonych było 20 osób i nikt tego nie zaproponował, nawet, gdy wydawało się, że wszystkie hotele są już zajęte. Nie wiemy, czy wynikało to z niechęci do goszczenia, co wydaje się mało prawdopodobne, bo wszyscy nas polubili i chętnie z nami rozmawiali, a może ze wstydu, a może myśleli, że odbierzemy to jako nietakt. Autami ruszyliśmy do centrum miasta, po godzinie jeżdżenia udało się znaleźć pokój.

Rano nie mogliśmy trafić lepiej, na stopa wziął nas strażnik graniczny, który jechał do pracy na przejściu granicznym w Bagratashen. Własnie do niego chcieliśmy się dostać, by nie dublować trasy, którą pokonaliśmy w pierwszą stronę. Piękno Armenii było z nami do samego końca, bo trasa ciągnęła się malowniczym i potężnym wąwozem rzeki Debed. Rano wszystkie sklepy były zamknięte, a my nie mieliśmy gruzińskich pieniędzy, więc zdecydowaliśmy się zjeść coś na granicy.  Uniwersalna zasada, żeby nie jeść jedzenia na granicy jest jak najbardziej słuszna. Trochę martwiliśmy się przejściem Snupiego przez granicę. Gruzini najbardziej skrupulatnie, czyli jako jedyni, sprawdzali dokumenty Snupiego gdy przybywaliśmy z Turcji. Teraz  strażnik zawołał swoją przełożoną, żeby zobaczyła psa i paszport, ale chyba tylko po to, by podzielić się z nią ciekawym wydarzeniem.

Tak przebiegła nasza podróż po Armenii:

Dzień 20: Akhalkalaki – Ninotsminda (Gruzja) – Gyumri –  Erywań (215 km, 6 stopów)

Dzień 21: Erywań

Dzień 22:  Erywań  – Garni – Geghard – Lanjazat – Khor Virap klasztor (96 km, 2 autobusy, 5 stopów)

Dzień 23: Khor Wirap – Jeghegnadzor – Tatev klasztor obok miasta Goris – Jermuk – Jeghegnadzor – Sevan (505 km, 9 stopów)

Dzień 24: Sevan – Vanadzor (78 km, 1 stop, 5 kg jedzenia w żołądku)

Dzień 25: Vanadzor – Dsegh – Bagratashen – Gruzja: Marneuli – Tbilisi – Kutaisi (406 km, 2 stopy)

Nad ranem Snupi jeszcze trawił barana

Nad ranem Snupi jeszcze trawił barana

1112

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *