Podróż po Armenii cz. 2/3

Kierowca wysadził nas na szosie i oznajmił, że jeśli będziemy potrzebować pomocy, to kilometr stąd jest jego gospodarstwo, po czym ruszył w bezdroże. Pomocy?! Przecież lada moment pojawi się nowy pojazd –pomyśleliśmy– kawałek po kawałku, ale przecież się uda. W ten oto sposób wylądowaliśmy na środku pustyni.

Czym prędzej popędziliśmy w stronę krzaka, jedynego schronienia w zasięgu wzroku. Cienia ledwo starczyło na naszą trójkę. Mimo upału, sytuacja była dość przyjemna. Po zwiedzeniu dwóch miejsc przepełnionych ludźmi, teraz delektowaliśmy się spokojem i nieskalanym cywilizacją otoczeniem. W planach na bieżący dzień mieliśmy już tylko przejazd do głównej drogi, zjedzenie obiadu i znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Zatem mogliśmy pozwolić sobie na rozładowanie telefonu z wgraną mapą GPS. Włączyłem na nim muzykę – soundtrack z filmu Ostatni Mohikanin, Iza zaczęła czytać książkę. Tak upłynęło 30 minut i zrozumieliśmy, że może minąć dłuższa chwila, zanim nadjedzie jakiś pojazd, ale nie martwiliśmy się. Przecież na mapie są jakieś miejscowości przed nami, a skoro jesteśmy na pustyni, to każdy się nad nami zlituje.

Jednak czas płynął, a mieliśmy tylko melona i resztkę wody. Temperatura zaczynała nam doskwierać. Co chwile musieliśmy zmieniać pozycję siedzenia, aby dostosować się do pełzającego po horyzoncie słońca, by nawet centymetr ciała nie wystawał na palące promienie. W ciągu następnych 2 godzin pojawiły się trzy samochody, ale jechały w przeciwną stronę. Iza zaproponowała, by wracać i jechać przez Erywań. Ja nie chciałem się poddać, bałem się także, że ugrzęźniemy na wieczór gdzieś na obrzeżach stolicy – najgorszym miejscu na nocleg. Skończyło się na kłótni, która sprawiła,  że Iza przeszła na drugą stronę szosy. Powstała dorozumiana zasada – komu pierwszemu uda się zatrzymać samochód, w tę stronę jedziemy.

Wszyscy wypatrywaliśmy ratunku

Wszyscy wypatrywaliśmy ratunku

Po 20 minutach dla Izy zatrzymała się stara wojskowa ciężarówka. Kabina była wysoko, silnik hałasował, więc by porozmawiać z kierowcą, trzeba było wejść do środka. Ze względów bezpieczeństwa, to zawsze ja wchodziłem, tak stało się tym razem. Iza radosna i dumna ze zwycięstwa pognała pakować nasze rzeczy. Gdy otworzyłem drzwi od strony pasażera, w twarz uderzyła mnie fala much. Powodem nie był brak higieny kierowcy, a pakunek pod siedzeniem pasażera. Położona na gazetach głowa krowy, skierowana pyskiem w moją stronę. 3-godzinny pobyt na pustyni spowodował, że pierwszą reakcją mojego mózgu było oszacowanie – jak się pomieścimy z pleckami, Snupim i tą głową. Dopiero po sekundzie dotarło do mnie, co leży na podłodze. Podziękowałem kierowcy, który chyba nie rozumiał, z jakiego powodu odmawiam. Iza już szła w moją stronę, gdy oznajmiłem nie jedziemy. Od razu wybuchła złością i krzykiem. Jak to nie jedziemy, było ustalone, że kto pierwszy… Nie chcesz jechać tą ciężarówką – próbowałem przerwać jej monolog, ale ona wybuchła jeszcze bardziej. Zdezorientowany kierowca wahał się jeszcze chwilę z odjazdem. Musiałem 3 razy powtórzyć, że w kabinie jest głowa krowy, zanim Iza przestała krzyczeć, a zaczęła pojmować, że nie kłamię.

Przez następne 20 minut zadawała pytania: Ale jak to głowa krowy?, Po co?, Jak to wyglądało?. Zacząłem żałować, że uchroniłem ją przed tym widokiem, zamiast podstępnie puścić ją do ciężarówki i oglądać jak ucieka piszcząc. Wydarzenie sprawiło, że przestaliśmy być na siebie źli. Usiedliśmy razem po mojej stronie. Postanowiliśmy zjeść melona, nasz ostatni prowiant. Wcześniej nie chcieliśmy tego robić, bo byliśmy pewni, że gdy tylko go rozkroimy i się upaćkamy, to akurat będzie jechał jakiś samochód. Teraz byliśmy już głodni, spragnieni i zrezygnowani. Zaczęliśmy myśleć, co zrobimy, jeśli ugrzęźniemy tu na noc. Złośliwość rzeczy martwych potrafi być jednak pożyteczna – po zaledwie 3 gryzach posiłku, pojawił się samochód w dobrym dla nas kierunku. Minął nas. nic dziwnego, srodek pustyni, a ja stoję z 20-centymetrowym nożem – kto może wiedzieć, że to tylko do melona. Kierowca zatrzymał się jednak 30 metrów dalej i włączył wsteczny bieg – ufff, zbawienie.

W środku było 3 młodych chłopaków, jechali do Arevshat – nieopodal  głównej drogi, do której chcieliśmy się dostać. Ledwo zmieściliśmy się do środka, melona musieliśmy wyrzucić. W środku czekała jednak godna rekompensata. Chłopak z przodu wyciągnął z turystycznej lodówki zimne piwa. Czy może być coś lepszego, niż pić zimne piwo na pustyni i obserwować, jak z kolejnymi kilometrami pustynia robi się coraz bardziej nieprzyjazna, a miejscowości – o których myśleliśmy, że jeśli się do nich dostaniemy, będą obfitowały w kolejne auta – okazywały się kilkoma domami, bez ludzi i samochodów w zasięgu wzroku. Piękno chwili, niczym wisienka na torcie, dopełniało sztuczne jezioro utworzone na rzece Azat. Na przemian pojawiało i znikało za zakrętami i wzgórzami. Jeden z chłopaków mówił po angielsku. Stwierdził, że głowa krowy służyła prawdopodobnie za zanętę dla wędkarzy przy jeziorze.

Zanim wypakowaliśmy rzeczy, już zatrzymał się kolejny samochód, który był gotów nas zabrać. Wszystko działo się tak szybko, że zapomniałem swojego kapelusza. Nawet nie byłem bardzo smutny, bo chłopaki nas uratowali, poczęstowali piwami, niech mają fajną pamiątkę. Dopiero później okazało, że była to odczuwalna strata dla mojej autostopowej wydajności, ale o tym innym razem. Nowym kierowcą był 40-letni Rosjanin, cały pokryty kiepskimi tatuażami. Zapytał, co chcemy robić, bo może nas podwieźć gdzie tylko chcemy. Twierdził, że wraca z wakacji, odwiedzał swoją matkę Ormiankę i zostały mu 3 dni wolnego, więc się nie spieszy. Była ledwie 17, więc postanowiliśmy wykorzystać ofertę i poprosiliśmy o podwiezienie  do odległego o 25 km kilometrów klasztoru Khor Virap. Mężczyzna stwierdził, że może z nami jechać dalej, zwiedzić resztę Armenii. Być może mówił prawdę, ale bardziej prawdopodobne, że zażył jakieś narkotyki albo był pijany (ale nie pachniał alkoholem), bo z każdą minutą zachowywał się coraz dziwniej. Na wszystko, co działo się na ulicy, reagował z 2-3 sekundowym opóźnieniem, zatrzymywał się i zaczepiał ludzi na ulicy, nie mieliśmy pojęcia o co chodzi, a on nawet nie starał się nam tego wytłumaczyć. Nagle zaczął szukać czegoś pod swoim siedzeniem. W tym momencie pomyślałem, że może sięga po jakąś broń. Już trzymałem rękę na gazie pieprzowym w kieszeni swoich spodni. W końcu zrezygnował, za to zaczął wyciągać ręce do nóg Izy. Tego było już dość. Powiedzieliśmy, że chcemy wysiąść. Zatrzymał się na prawie od razu, więc coś „musiało być na rzeczy”. To była jedna z najgorszych sytuacji, jakich doświadczyliśmy w trakcie tej wyprawy (od razu muszę dodać, że było ich bardzo niewiele).

Gdy wysiadaliśmy na skrzyżowaniu dróg, właściciel innego auta musiał dostrzec nasze zaniepokojone miny, bo płynnym angielskim zapytał – czy coś się stało i czy może jakoś pomóc. Opowiedzieliśmy, co się wydarzyło i dokąd zmierzamy. Ormianin, pracownik niemieckiej ambasady, oznajmił, że chętnie pokaże obcokrajowcom piękno swojego kraju, jeśli tylko jesteśmy gotowi mu zaufać, po tym, czego przed chwilą doświadczyliśmy. Ani moja, ani Izy intuicja nie wyczuły nic niepokojącego, więc zgodziliśmy się.

Klasztor był już zamknięty, ale nadchodzący zachód słońca i opowieści towarzysza zachęciły nas do pozostania dłużej. 30 minutowa lekcja historii Armenii u stóp zabytkowego klasztoru i przytłaczającego całą okolicę Araratu, kilkaset metrów od wież strażniczych na granicy z Turcją, była najlepszą, jaką mogliśmy dostać. Hovik odstawił nas do motelu Ralina przy głównej trasie. Nocleg w namiocie odpadał, wciąż jeszcze nie jedliśmy, byliśmy cali spoceni, do tego wydarzenia dnia sprawiły, że chcieliśmy o nic więcej się nie martwić.

030201Wielu tureckich kierowców, którzy nas podwoziło, wchodziło z nami do restauracji i hosteli, by zadbać o nas do samego końca i upewnić się, że nie zostaniemy naciągnięci. Niestety Ormianin zostawił nas pod bramą motelu i powiedział tylko – uważajcie, by was nie oszukaliŁatwo powiedzieć –pomyśleliśmy. Jest godzina 21, widać, że jesteśmy zdesperowani, na pewno nie spróbują tego wykorzystać. Recepcjonistka nie potrafiła podać ceny, ani za pobyt, ani za jedzenie, bo jak tłumaczyła, nie ma właściciela. Zaprowadziła nas do pokoju jadalnianego i poszła do niego dzwonić. Teraz byliśmy pewni, że zostaniemy oszukani. Po chwili wróciła z propozycją, która była stosunkowo niska i miała być kosztem całkowitym. Nie mogliśmy uwierzyć, byliśmy przekonani, że zaraz doliczone zostanie jedzenie, albo to właśnie jest cena za sam posiłek. Kobieta nie chciała też przyjąć pieniędzy od razu, więc wyczuwaliśmy podstęp. Dogadywanie się po rosyjsku nie szło nam dobrze, poza tym, nie mieliśmy wyboru.

Nie do opisania była nasza radość, gdy na talerzu ujrzeliśmy dwie ogromne shoarmy w bułce, a każda z nich długa jak dwie 0,5l butelki najpopularniejszego na świecie napoju gazowanego. Ten sam napój dorzuciliśmy sobie do zamówienia. Muszę przyznać, czułem się jak w tym wszystkich reklamach o orzeźwieniu, bo kilka godzin wcześniej zaczynałem rozumieć, jak wygląda umieranie na pustyni. Zostaliśmy odprowadzeni do pokoju i oznajmiliśmy, że najpóźniej o 8.00 rano się wymeldujemy. Kobieta poszła po rachunek. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na paragonie widniała kwota niższa, niż wcześniej ustalona. Recepcjonistka obniżyła ją z powodu wczesnego wymeldowania. Zrobiło nam się strasznie głupio za poprzednie podejrzenia, ale jednocześnie ogromnie przyjemnie na sercu. Taka uczciwość względem turystów w dzisiejszym świecie to skarb. Kobieta również zrobiła się wesoła, gdy zobaczyła, jak wiele radości nam sprawiła.

To jedna shoarma, przekrojona i nadgryziona.

To jedna shoarma, przekrojona i nadgryziona.

05Rano widok na Ararat był najlepszy. Tak wcześnie nie gromadzą się nad nim żadne chmury, widać każdy kawałeczek zbocza. Szybko złapaliśmy okazję, w nowym klimatyzowanym aucie, co na warunki armeńskie jest rzadkością. Nasi gospodarze zatrzymali się na zakup wina ze straganu przy drodze, oczywiście także zostaliśmy nim poczęstowani. W miejscowości Jeghegnadzor trafiliśmy do kolejnego auta z 2 mężczyznami. Po pół godziny jazdy samochód się zepsuł. Nie wiedzieliśmy jak się zachować. Nie mieliśmy jak pomóc, jednocześnie nie chcieliśmy być nieuprzejmi i zostawiać ich. Z drugiej strony stwierdziliśmy, że może im jest głupio powiedzieć, żebyśmy poszli, bo nic już z tego nie będzie.07Ciekawa koszulka kolegi po prawej. 06Zaczęliśmy łapać okazję, a po 10 minutach walki chłopaki zaczęli łapać ją także dla siebie. Z kilkoma przesiadkami, ale bez większych problemów dostaliśmy się pod miasto Goris, gdzie znajduje się klasztor Tatev. Jednym ze sposób dotarcia do niego jest przejazd najdłuższą na świecie kolejką linową. Trasa robi wrażenie, zwłaszcza gdy kabina zmienia przęsła, za to sam klasztor rozczarowuje. Zaniedbany, bez żadnej specjalnej atmosfery.0909b09cSzybko ruszyliśmy w dół kanionu rzeki Vorotan, nad którym przed chwilą wisieliśmy. Tam znajdują się wydrążone przez wodę groty, mało znane wśród turystów. Gdy dojechaliśmy nie było tam żadnego obcokrajowca, ale miejscowych prawie tylu, ilu Polaków w Sopocie w wakacje. Dobrze, że zdecydowałem się oświadczyć Izie jeszcze podczas pobytu w Turcji, na wulkanie Nemrut, a nie tutaj, jak początkowo planowałem. Młodzi od razu się nami zainteresowali i zaprowadzili nas w głąb. Snupek nienawidzi wody, a teraz niesiony był w torbie nad rwącą rzeką i znoszony po 4 metrowej łańcuchowej drabinie. Ponieważ sami musieliśmy uważać, by nie wpaść do wody i nie skręcić nóg, nosili go miejscowi. No cóż, nie był zachwycony. W trakcie 30 minutowego pobytu w grotach spotkaliśmy jedynych turystów – Polaków. No tak, już dawno odkryliśmy, że w nietypowych miejscach spotkać można tylko Japończyków, Koreańczyków lub Polaków. Grota pełna naturalnych wanien i pryszniców była piękna, niestety miejscowi ją dewastują: puste butelki, śmieci wciśnięte w szczeliny i odłupane kawałki ścian. Mimo, że szum uderzającej wody był potężny, Snupi się uspokoił i stał się atrakcją dla zgromadzonych.1011

Nasi tu byli!

Młodzieńcy stawali się coraz bardziej nachalni wobec Izy, więc postanowiliśmy się ewakuować. Dwóch z nich odwiozło nas na górę, z krótkim postojem, bo stara Łada odmówiła posłuszeństwa. Chłopaki nie przejęli się za bardzo, polali wszystko zimną wodą i oznajmili, że trzeba chwilę poczekać. Zabrali nas nad wysoką przepaść, zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca startu kolejki.  c.d. tutaj.131415

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *