Jachtostop – obiektywne spojrzenie na łapanie morskiego autostopu

„Co?! Autostopem przepłynęliście ocean? Ale jak to?! Ja też tak chcę! Ale czad, ekstra, moje marzenie”. Gdy tylko wrzucamy gdzieś do sieci wzmiankę o naszej podróży, ludzie ostatnio właśnie w ten sposób skupiają się na jachtostopie, bo tak nazywa się wodny autostop. A co ja sądzę o jachtostopie? Hmm, jeśli bawi Cię to, że najprostsza czynność życiowa jak ubranie się, zrobienie herbaty czy kupy w toalecie zamienia się w wymagające przedsięwzięcie, które trzeba najpierw dokładnie zaplanować, to znaleźć mogę o wiele więcej ciekawych przygód.

Jachtostop i przepłynięcie Atlantyku… są ludzie, dla których jest to największe marzenie. Dla mnie nigdy nim nie było, a przyszło samo jako rozwiązanie trudności przedostania się na drugi koniec świata z psem. Przyznaję, gdy już się pojawiło na horyzoncie, to również dla nas stało się chęcią dodatkowego uatrakcyjnienia i ubarwienia naszej podróży do Ameryki Południowej. Gdy się na to nastawiliśmy, nie chcieliśmy już żadnego innego rozwiązania.

Zacznijmy może od dokładnego wyjaśnienia czym jest jachtostop. Bo zapewne nie dla wszystkich jest to do końca jasne. Jest to coś w rodzaju autostopu, tylko zamiast samochodów, łapiemy prywatne jachty. Oczywiście nie stoimy z kciukiem na nabrzeżu. Łapać łódkę można głównie na dwa sposoby. Pierwszy, to znalezienie takiej „przejażdżki” w internecie. Najzwyczajniej szukamy odpowiedniego ogłoszenia (coś jak blabla car), ale możemy też zamieścić swoje ogłoszenie o swojej gotowości do bycia członkiem załogi. Tutaj nie ma co chyba dokładniej wyjaśniać, dodać tylko można, że poza wszelakimi grupami na facebook, forami internetowymi itd., istnieją jeszcze wyspecjalizowane strony internetowe tylko w tym celu. I chociaż te strony powoli się zamieniają w bazę ofert dla spragnionych podróży hipsterów, neohipisów i innych – zwykłych podróżników, to nie powstały w takim zamyśle. Powstały lata temu w celu poszukiwania mniej lub bardziej – ale jednak w pewnym stopniu doświadczonej – załogi, a z drugiej strony umożliwiania tejże załodze zdobywania pracy i doświadczenia.

Tutaj pojawia się poboczny negatywny aspekt rosnącej popularności jachtostopu. Otóż wszyscy ci podróżnicy (jak my 😀) sprawiają, że osoby, które swoją karierę zawodową wiążą z żeglarstwem, tracą możliwość zarobku i zdobycia doświadczenia. Otóż kapitanowie jachtów mają teraz tak szeroki wybór osób gotowych popłynąć z nimi za darmo, że mało który zdecyduje się zatrudnić skippera po żeglarskich szkołach czy kursach (nam przez 2 miesiące siedzenia w Las Palmas przez oczy przewinęło się minimum 100 chętnych, a to tylko jedno miasto i 2 miesiące z całego sezonu). Wielu kapitanów nie chce też kogoś z doświadczeniem, bo nie lubią, kiedy okazuje się, że jakiś „gówniarz” wie i zna się na żeglarstwie lepiej niż oni i umie coś, czego oni nie potrafią. Kiedy jachtostop nie był jeszcze tak popularny, normą było, że członek załogi otrzymywał jakieś wynagrodzenie za rejs. Teraz to ty jeszcze musisz zapłacić za swoją obecność na jachcie. Jasne – o ile jest to sytuacja, w której wsiadasz na łódkę, bo jej załoga zdecydowała się ciebie zabrać tylko dlatego, że chce ci zrobić przysługę, a nie faktycznie potrzebuje pomocy , to jest to całkowicie sprawiedliwe. Jednak wielu kapitanów wie, że nie dadzą rady sami, ale nie kłopoczą się w wyszukiwanie załogi. Wiedzą, że jakiś chętny sam do nich przyjdzie i jeszcze za to zapłaci. Mało tego, niektóre osoby wyniuchały nadchodzące trendy i uczyniły z zabierania ludzi na pokład bardzo dochodowy interes (dodajmy – nielegalny, bo w żaden sposób nieewidencjonowany). Są tacy, którzy pobierają od załoganta 1 500, a nawet więcej euro! Za samo przepłynięcie z punktu A do B! Wprawdzie takie propozycje to głównie oferty dla osób, które mają miesiąc wakacji i chcą najzwyczajniej przepłynąć ocean, a nie jacyś podróżnicy czy „wolne duchy”. Kapitan, który inkasuje tę sumę, pozostawia też „klientowi” do wyboru – czy na łódce chce jakkolwiek pomagać i uczestniczyć w jej pracach, czy woli tylko leżeć 2 tygodnie i popijać drinki. No i zazwyczaj są to nowe i luksusowe katamarany, ALE NIE ZAWSZE…. Poznaliśmy kilka łodzi, gdzie ludzie płacili naprawdę grubą kasę, np. 800, 1000 czy, rekord o jakim słyszeliśmy, 2000 euro, a musieli na łódce wykonywać normalnie obowiązki, a i łódki nie były ani piękne, ani przyjemne. Zresztą, daleko nie patrząc – przykład 4-go załoganta na łódce Mistral, na której spędziliśmy tyle czasu. Nasz pseudo kapitan zainkasował od niego 600 euro (dla tych, którzy nie śledzą nas na facebook – historię Mistral i kapitana Igora – człowieka, który okazał się największa szumowiną, opisałem w osobnych postach: nr 1, nr 2, nr 3, nr 4, nr 5).

DCIM100GOPROGOPR2047.JPG

Tutaj dochodzimy do kolejnego wątek. Jeśli myślisz, że przepłynięcie jachtostopem Atlantyku to opcja dużo tańsza niż samolot, to grubo się mylisz. Odrzucając te wszystkie nienormalne kwoty, o których wspomniałem przed chwilą, przedstawię sytuację, która ma miejsce najczęściej. Otóż standardowe – uczciwe przepłynięcie Atlantyku, czyli około 15-20 dni na wodzie, będzie cię kosztowało jakieś 250 euro. Jest to kwota uśredniona, zdarzają się tacy, którzy płacą 150 euro i tacy, co płacą 350 euro. Skąd ta rozbieżność? Jest to kwota na zrzutkę na jedzenie, a kwota zależy od mnóstwa czynników: ile jest osób na łodzi – im dla większej ilości osób się gotuje, tym mniejszy koszt indywidualny, co kto lubi jeść i jakiej jakości to jedzenie, czy musisz się dorzucać na to, czego nawet nie będziesz jadł, bo np. nie lubisz kaparów (od razu odpowiadam – raczej tak, bo przy natłoku poważnych spraw, które są do załatwienia przed wypłynięciem, kapitanowi nie będzie się jeszcze chciało rozliczać drobnych pozycji na paragonie. Sądzę jednak, że takie rozliczenie łatwiej uda się przeforsować, gdy powiemy, że nie chcemy np. pić alkoholu/jeść słodyczy czy coś w tym rodzaju – chociaż większość kapitanów ze względów bezpieczeństwa stosuje i tak zasadę, że na otwartym akwenie się alkoholu nie pija, tylko w marinach). Pomijam tutaj cały wątek wegetarianizmu czy weganizmu i jego słuszności – niestety dla wielu kapitanów i pozostałych członków załogi, to coś, co skreślić cię może z miejsca. Dlaczego? Jest to po prostu kolejny problem, a jak wspomniałem – zwykłe funkcjonowanie na łodzi jest już samo w sobie problematyczne. Gotowanie zdecydowanie należy do tych trudniejszych czynności, gdy wszystko wokół ciebie się rusza. Nikt więc nie chce się bawić w gotowanie osobnego posiłku dla takiej osoby, albo by deska do mięsa nie dotykała deski do warzyw, albo by ktoś odmawiał zrobienia obiadu z mięsa dla pozostałych członków załogi itp. (jeśli nie masz z tym problemu, to jasno zakomunikuj). Poza tym lodówki na łódkach zazwyczaj nie są duże, a świeże warzywa i owoce psują się już po kilku dniach na oceanie, a w lodówce zajmują mnóstwo miejsca a przy tym są mało kaloryczne. Tymczasem by się nimi najeść, trzeba ich zjeść naprawdę dużo, więc to kolejny problem logistyczny (oczywiście wciąż zostają konserwy i warzywa w słoikach, np. nam udało się znaleźć nawet szpinak w słoikach, normą jest już miękka ciecierzyca). Dodatkowo, posiłek to ważny socjalizacyjny element na łodzi, więc przykre, jak ktoś w nim normalnie nie uczestniczy. Zatem jeśli jesteś w jakiś sposób „wege” to od razu to przyznaj, nie ukrywaj tego, zamiast tego wysil się i daj coś z siebie załodze – zapewnij, że będziesz w stanie pomagać przygotować posiłki z mięsa i że zadbasz samodzielnie, by samemu sobie coś ugotować, a przynajmniej nie być głodny 😉 Gdy już będziecie płynąć, zapewne nie raz i nie dwa uda ci się przekonać załogę do przygotowania wegetariańskiego obiadu, ale na początku musisz dać to zapewnienie. Zamiast tego znamy jachtostopowiczów, którzy okłamują załogi łodzi i do swoich bezmięsnych preferencji przyznają się dopiero na wodzie… Uważam, że to wybitne chamstwo i tchórzostwo, w tym tchórzostwo wobec swoich własnych przekonań.  Fakt kłamania, to bardzo niepożądany na stan, zwłaszcza na małej łódce, gdzie macie spędzić 2-3 tygodnie (Żeby nie było, że jestem tu mięsnym potworem – my z Iza sami walczymy o redukcję spożycia mięsa na świecie. Gdy jeszcze mieszkaliśmy w Polsce obiady bez mięsa, albo z zaledwie kilkudziesięcioma gramami, stanowiły przeważającą cześć naszej tygodniowej diety, w trakcie podróży bywało różnie, bo okoliczności i warunki nam dostępne były różne, ale od 2019 r. nie jemy mięsa wcale. A nabiał sporadycznie i z niego tylko masło, biały ser i jajka).

Wracając do głównego wątku finansowego. Zdarzają się kapitanowie, którzy poza zrzutką na jedzenie, chcą dodatkowo od załoganta by partycypował w kosztach paliwa do silnika i opłatach za marine (akurat na trasie z Europy do Karaibów czy Ameryki Południowej marin raczej nie ma, więc to nie problem, ale na innych trasach może być bolesne dla kieszeni, bo jeden dzień jachtu w marinie to często wydatek rzędu kilkudziesięciu, a nawet powyżej 100 euro). Ja uważam to za niesprawiedliwe, jeśli rejs faktycznie ma być tylko transportem z punktu A do B i „wysiadka”. Jeśli umawiasz się na coś więcej (np. wspólne żeglowanie po Karaibach przez miesiąc), to staje się to bardziej sprawiedliwe. A czemu uważam to za niesprawiedliwe? Otóż bez ciebie czy z tobą i tak kapitan musiałby ponieść te wydatki, a nie wzrastają one z powodu twojej obecności. Gdy zapraszasz gości do domu to pobierasz od nich opłatę za zużytą wodę i prąd? Oczywiście jeśli się zaprzyjaźnicie z kapitanem i widzicie, że nie należy do bogaczy, to już zupełnie inna rozmowa.
Takie drobne wtrącenie, bo zaraz pojawią się głosy sprzeciwu do moich słów. Jasne, wciąż da się załapać na łódkę, na której ktoś ci zapłaci, albo popłyniesz za darmo – np. bo łódka nie jest prywatna, tylko jest to nowa łódź, którą ktoś kupił i wynajął skippera by ją doprowadził, lub jest to łódka kupiona pod czarter i trzeba ją doprowadzić do miejsca, gdzie będzie wynajmowana. Wtedy, taki zatrudniony do przeprawienia łodzi kapitan ma finansowane przez właściciela wyżywienie, paliwo… wszystko, więc raczej nie pobierze pieniędzy od ciebie. Albo inna sytuacja – właściciel jachtu jest tak bogaty, że nie zależy mu na pieniądzach, tylko na fajnym towarzystwie (my tak trafiliśmy na 1-wszym katamaranie), bądź kimś, kto przejmie obowiązki kucharza albo nocne wachty (tak trafiliśmy na naszej 3-ciej łódce). Zdarza się jednak, że te bogate osoby są jeszcze większymi sknerami niż pozostali (znamy z opowieści). Podsumowując, znamy parę osób, które przepłynęły Atlantyk zupełnie za darmo. Aczkolwiek nie stanowią one większości wśród jachtostopowiczów, których mieliśmy okazję poznać przez pół roku spędzone dotychczas w środowisku żeglarskim.

Dobra, 250 euro (+ewentualne koszty paliwa, marin) to wciąż mało pomyślisz, ale teraz włącz kalkulator i dodaj do tego: koszt dostania się do miejsca, z którego chcesz łapać jachtostop – najlepsze miejsce (do łapania przeprawy przez Atlantyk) to wybrzeże Portugalii, Gibraltar, Wyspy Kanaryjskie lub Wyspy Zielonego Przylądka. No i dodaj to, co najgorsze, koszty życia tam na miejscu. No właśnie, wciąż nie opisałem, jak wygląda druga opcja łapania okazji – poza internetem. Otóż udajesz się do miasta z mariną i codziennie chodzisz w jej okolicy, rozwieszasz swoje ogłoszenie (nazwijmy to czymś w rodzaju CV: kim jesteś, jaki jesteś, dokąd chcesz płynąć, generalnie wszystko, co istotne i co może przekonać kogoś do zabrania cię), podchodzisz do zacumowanych łódek i najzwyczajniej pytasz (co w wielu marinach nie jest łatwe, bo do wrodzonej nieśmiałości dochodzą ogrodzenia montowane osobno przed każdym pomostem dla bezpieczeństwa zacumowanych łódek), albo siedzisz w restauracjach nieopodal mariny i próbujesz zagadać członków załóg. I trwać to może długo. Jak długo? Zależy tylko od szczęścia i twojej mobilizacji. Jedni nie mają żadnego doświadczenia, wyglądają jak bezdomni i łapią łódkę w 2 dni. Inni mają dużo doświadczenia żeglarskiego, wyglądają czysto i schludnie, a po miesiącu wciąż nie mają łódki. A przez ten czas trzeba gdzieś spać, trzeba coś jeść, a lokale gastronomiczne w okolicach mariny do tanich nie należą. Nawet gdy obiady zjemy gdzieś indziej, to i tak trzeba rano czy wieczorem wpaść do tych knajp na kawę czy piwo, by stworzyć możliwość rozmowy z członkiem jakieś łódki. Więc jeśli nie uda Ci się załatwić noclegu na jakieś łódce (bo niespodziewanie dość często się udaje, zazwyczaj na łodziach, które nie płyną dalej a ich kapitanowie są z tego samego kraju albo są znudzeni byciem samemu, więc chcą Ci pomóc, albo czekają na znajomych, którzy do nich dolatują i do tego czasu szukają innego towarzystwa), to pomnóż miesiąc razy 10 euro za noc najtańszego hostelu (za taką sumę, tj. 300 euro można już czasem upolować tanie bilety np. do Brazylii, Boliwii czy Peru). By oszczędzić, możesz także spać na pobliskich plażach (nie w każdym mieście jest to legalne albo przynajmniej akceptowalne przez policję), albo w squocie…

Niektóre mariny są ogromne. Codzienny spacer w tę i z powrotem jest dobry dla zdrowia, ale też jest elementem, który nudzi, pochłania mnóstwo czasu i obniża morale np. gdy już długo szukasz łodzi. Dlatego zawsze warto skorzystać z każdej okazji na pożyczenie roweru czy hulajnogi, które przyspieszy przemieszczanie się.

Do tego może się okazać, że będziesz musiał coś dokupić sobie na jacht. W skrajnym przypadku np. kamizelkę ratunkową, bo na łodzi nie ma dodatkowej. Wygodna kamizelka to koszt minimum 50 euro. Często kapitanowie sami dokupują kamizelki (bo czują się za ciebie odpowiedzialni, no i wiedzą, że zapasowa kamizelka może się im przydać w przyszłości), ale trzeba być przygotowany na samodzielny wydatek. Często dochodzą też rzeczy, które nie są byłyby potrzebne przy podróży do ciepłych krajów z wykorzystaniem samolotu, np. porządna kurtka przeciwdeszczowa, czapka, więcej niż jedna ciepła bluza, wodoszczelna torba na laptopa, telefon czy inną elektronikę.

No i teraz kwestia samej przygody.

Co mogę powiedzieć na ten temat. Otóż jeśli nie jesteś wielkim fanem żeglarstwa… nie jest to nic specjalnego. Jasne, pierwsze dni będą pełne wrażeń – tych pozytywnych i negatywnych, ale jednak wrażeń. To, których będzie przewaga, zależy od stopnia w jakim ruszy cię choroba morska i jaka będzie pogoda. Ale nawet jeśli będzie słonecznie i woda w miarę spokojna, wszystko co normalnie robisz w życiu będzie utrudnione. Ja nie zdawałem sobie sprawy, że będzie to aż tak uciążliwe. O czym mówię? O wszystkim. Przy ostrych, wysokich falach nawet ubranie się jest niezłym wyczynem, który może się skończyć niezłym poobijaniem się, bo zakładając koszulkę puścisz ręce i akurat fala rzuci cię na stół. Lubisz wypić kawę/herbatę do książki? No to najpierw się nastaw, że przez pierwsze parę dni nie będziesz w stanie czytać, bo zrobi ci się niedobrze, a zostawienie kubka bez opieki na dłużej niż kilka sekund skończy się lataniem ze szmatą. Toaleta? Twój tyłek ledwo mieści się na muszli klozetowej, musisz załatwiać się z przerwami, bo spuszczenie wszystkiego naraz na koniec może zapchać kibel. Zapchanie kibla jest też możliwe, przez użycie zbyt dużej ilości papieru toaletowego, zresztą niektórzy kapitanowie w ogóle nie pozwalają wrzucać papieru do muszli, własnie na skutek ryzyka zapchania. Wtedy trzeba ze sobą wziąć torebkę foliową i wszystko spakować do torebki. Jeden z chłopaków, z którymi żeglowaliśmy, wrzucił do muszli mokrą chusteczkę, taką jak do mycie tyłków niemowlaków (niebiodegradowalną, P.S. biodegradowalne też da się kupić). Pomijam fakt braku szacunku do środowiska, ale skończyło się to tym, że drugiego dnia rejsu (z planowanych 7) 1,5 godziny spędził na rozmontowywaniu i odtykaniu kibla, a prysznica by się umyć brak, No własnie – prysznic, to jest coś niezwykle rzadkiego na oceanie. Jeśli masz ogromnego farta, trafisz na łódkę z „water maker-em”, czyli maszyną, która pobiera wodę morską i ją odsala. Wtedy może uda się wziąć 1-3 prysznice. Jeśli płyniesz na jachcie, który całą słoną wodę ma zmagazynowaną w zbiornikach, (a takie stanowią większość) to jeden prysznic to maksimum, na co możesz liczyć. A twoje ciało się brudzi i to bardzo szybko. Myślisz sobie w marinie „wezmę prysznic tuż przed wypłynięciem i mam spokój na 3 dni”. Nic z tego, jeszcze tego samego dnia chętnie wziąłbyś prysznic znowu. Sól jest wszędzie w powietrzu, osadza się na twoim ciele i na ubraniach, włosy i skóra są lepkie od niej, pocisz się mocno, bo chorujesz na chorobę morską albo bo jest najzwyczajniej cholernie gorąco. Często pod pokładem jest bardzo duszno, bo wszystkie okna muszą być zamknięte z uwagi na wysokie fale, które mogą się wlać. A jak się wleją, to wszystko w środku też staje się lepkie. A jak gotujesz…. O MATKO! To dopiero piekarnik się robi w środku. Brudzisz się gdy gotujesz, jesz, pijesz, bo na fali zawsze coś na siebie rozlejesz.

Burza to dobra okazja na jakikolwiek prysznic. Inaczej muszą wystarczyć mokre chusteczki albo wykąpanie się w słonej wodzie (poprzez wskoczenie do wody uwiązanym do łodzi – nie każdy kapitan się na to zgodzi albo z wiaderka) a na końcu przetarcie się tylko ręcznikiem nasączonym woda słodką.

Jeśli masz długie włosy, to przygotuj się, że połowę ich stracisz. Mimo codziennego czesania, zaplatania w warkocze i chowania ich pod chustkę, to z wiatrem nie wygrasz. Na Wyspach Zielonego Przylądka Iza postanowiła zapleść warkoczyki i to faktycznie było mega ułatwieniem podczas przeprawy, ale przy rozplątywaniu okazało się, że zostały one tak mocno zaplecione, że i tak straciła ich bardzo dużo. Jest to dobra opcja do zrobienia w Europie, bo Afrykanki nie należą do najdelikatniejszych i nie są przyzwyczajone do zaplatania długich, prostych i cienkich włosów.

brazylijski archipelag wysp Fernando de Noronha i Izy warkoczyki

Snupiemy nie zaplataliśmy warkoczyków, ale warto przystrzyc futro psa. Jeśli się okaże, że trzeba go będzie w trakcie rejsu wykąpać (np. z powodu biegunki), to z mniejsza ilością futra będzie to o wiele łatwiejsze.

Nie chcę tutaj wyjść na marudę czy mięczaka, chcę po prostu pokazać utrudnienia osobom, które nigdy nie pływały. Bo z jednej strony ktoś, kto tego nie próbował, myśli sobie „przecież łódka jest jak dom”. No tak, zgadza się – jest jak dom, ale wszystkie przyzwyczajenia z domu musisz tam skorygować o fakt nieustannego ruszania się łodzi i to jest takie irytujące. Nawet nie chcecie wiedzieć ile razy Iza się wkurzała, bo kolejny ra ze stołu zleciały jej pokrojone warzywa czy talerze. Ciągle musisz być uważny, nawet jeśli chcesz odłożyć na sekundę miskę z jedzeniem i podrapać się za uchem, bo w tej sekundzie może przyjść duża fala – akurat teraz, gdy przez ostatnią minutę woda była względnie spokojna. Twoje jedzenie ląduje na podłodze, a dokładki w garnku brak. Smuteczek. Gotowanie w pojedynkę? Zapomnij, chyba, że podgrzewasz sobie gotowe danie z puszki. No dobra, przyznam, że przy naszym trzecim jachtostopie było o wiele łatwiej, wiedzieliśmy już czego się spodziewać. Iza nabrała już wprawy, że sama dzielnie radziła sobie z gotowaniem i miała wszystko pod kontrolą i tylko przy nakładaniu niezbędna była pomoc. Były i naleśniki, i placki z jabłkami. Ale łódka była naprawdę dobrze wyposażona i ustawna, tak że dało się na niej wygodnie żyć (piszemy o tym, bo mamy porównanie już do wielu innych łódek, czasem tylko detal w konstrukcji stołu czy umiejscowienie jednej rzeczy wpływa na wygodę i bezpieczeństwo).

Piękne widoki na oceanie? Nie zobaczyłem na oceanie nic, co byłoby ładniejsze od widoków w wysokich górach, czy nawet w innym, zwyczajnym tj. w miarę łatwo dostępnym miejscu. Zachód słońca? Wygrywa w górach! Wschód słońca? Wygrywa w górach. Niebo pełne gwiazd? Nic z tego, mimo że nie ma wokół ciebie źródeł światła, które zaburzały by widoczność, to jest ogromna wilgotność powietrza, która działa tak samo. Można oczywiście trafić idealne warunki, ale nie po takie same nie trzeba się pchać na środek oceanu. Najciekawszym zjawiskiem podczas żeglugi jest bioluminescencja (przez pierwsze kilka dni, bo potem też już się nudzi. Taka ciekawostka – jak się postarasz wystarczająco mocno pompować wodę w toalecie, to możesz ją nawet zobaczyć w marinie, gdy spuszczasz wodę 😀) oraz wizyty delfinów i ptaków, które zmęczone daleką podróżą odpoczywają nawet w kokpicie tuż obok ciebie. Możesz też obserwować bezkres oceanu, codziennie wygląda on w pewnym stopniu inaczej czy spróbować złowić rybę. Ale ileż można się gapić w wodę i niebo? Po 5 dniach wszystko zaczyna się powtarzać, a po 7 dniach jedyne co zostaje, to filmy, książki i muzyka (a pamiętaj, że prąd też jest limitowany. Na łodzi prąd można mieć tylko z paneli słonecznych i wiatraków. Prądu jest jedynie pod dostatkiem, gdy łódź płynie na silniku, wielu kapitanów używa także małych spalinowych agregatów). Dni zaczynają się zlewać, powoli stajesz się tak rozleniwiony, znudzony i zmulony, że nawet nie chce Ci się czegoś robić, wolisz włączyć opcję przeczekania w swoim mózgu i przesypiasz pół dnia. Dlatego tak ogromnie ważna jest atmosfera, jaka panuje między członkami załogi. Gdy macie o czym pogadać, możecie razem pograć w gry, powygłupiać się i jest wesoło, to przeprawa zdobywa wiele na wartości. Gdy atmosfera jest grobowa i inni ludzie ci nie odpowiadają, to najgorsze co może się wydarzyć. O konflikt na łódce bardzo łatwo, a w takich warunkach jest to bardzo niezręczna sytuacja. W końcu nie masz jak wysiąść, nie masz nawet prywatności poza swoją kabiną (jeśli ją w ogóle masz, bo może się okazać, że musisz ją współdzielić z kimś w zależności od wacht), a nie możesz w niej przecież siedzieć cały czas, bo masz obowiązki do wykonania. Wiecie co Wam powiem? Chyba nie spotkaliśmy łodzi, na której nie doszłoby do jakiegoś konfliktu. Jasne, 80% dotyczyło pierdół (ale to właśnie one potrafią czasem być najbardziej irytujące), w 90% udało się też konflikt zażegnać, ale w pozostałych 10% poznaliśmy też mnóstwo łodzi, gdzie konflikt był cały czas, albo nawet ludzie rozstawali się po dotarciu do lądu z nadzieją nie spotkania się nigdy więcej w życiu (nawet jeśli nie doszło do jakiś wielkich sporów czy kłótni), a cała przeprawa była dla nich męczarnią. Blisko 3 tygodnie, 24 godziny na dobę, na małej przestrzeni, z organizmem podrażnionym trudnymi okolicznościami – to warunki, gdzie można się pokłócić nawet z najlepszym przyjacielem. Ba, słyszeliśmy nawet o parach, które po takich przeprawach się rozstawały.

Ludzie w takich warunkach się zmieniają i nawet jeśli kogoś bardzo polubiłeś przy pierwszym wrażeniu na lądzie, na wodzie z czasem możecie dojść do punktu, w którym się nie zgracie. Dlatego łapiąc jachtostop, nie należy się skupiać na znalezieniu kogoś, kto wydaje się perfekcyjnie zgrany z Tobą. Najważniejsze jest znaleźć kapitana i załogę, od których czujesz, że da się z nimi otwarcie i logicznie porozmawiać, by dojść do porozumienia oraz liczyć na wzajemny szacunek i akceptację w razie zachowania różnic. Bo w razie konfliktu na oceanie najważniejsza jest błyskawiczna i bezpośrednia rozmowa, o tym co komuś przeszkadza, bez żadnego owijania w bawełnę. Duszenie irytacji w sobie, doprowadzi tylko do wybuchu, którego skutki mogą się okazać nieodwracalne. Tak naprawdę ta zasada powinna dotyczyć też normalnego życia, ale w nim mamy tyle spraw i wydarzeń, które pomagają „rozmazać” i zamieść wszystko pod dywan. Mamy tęż tę durną sztuczną kurtuazję. Niestety często takich ludzi uważa się za bezczelnych – ja miałem ten problem wśród znajomych. Gdy mówisz coś wprost, ludzie mają cie za chama… zamiast zrozumieć, że mówisz to w nadziei naprawienia tych relacji albo przynajmniej ich jednoznacznego zdefiniowania, by żadna ze stron nie musiała się męczyć w sztuczną grzeczność.

Dlatego najważniejsza rada od nas ws. jachtostopu jest bardzo banalna, ale brzmi – posłuchaj swojej intuicji, skup się na tym co, poczułeś w żołądku, gdy pierwszy raz rozmawiałeś z kapitanem. Posłuchaj tego pierwszego wrażenia. Przy naszym drugim jachtostopie nasz przebłysk intuicji rozmył się w czasie oraz zatarł innymi sprawami i wyszliśmy na tym tragicznie. Nie bójcie się zrezygnować z łodzi, nawet jeśli już od tygodni próbujecie. Poznaliśmy jachtostopowicza, który przez miesiąc szukał jachtu, codziennie wydawał pieniądze na hostel. Z każdym dniem jego irytacja rosła, wkradała się bezsilność,napięcie, spadek wiary w siebie. Wyobraźcie sobie jego szczęście, gdy w końcu znalazł jacht, który zgodził się go zabrać aż na Kubę. Mimo to, po kilku godzinach namysłu, zdecydował nie płynąć. Czemu? Bo nie czuł, by kapitan był osobą, która poradzi sobie w trudnej sytuacji, a on sam nie czuł się na tyle doświadczonym żeglarzem, nie czuł też „pozytywnych” wibracji. Na drugi dzień znalazł nowiutki katamaran z fajną załogą, która zabrała go zupełnie za darmo i we wspaniałej atmosferze dotarł na Karaiby.

Jak Iza znosi lenistwo…

jak ja znoszę lenistwo.

Kwestia przygody i atrakcyjności rejsu, to też kwestia indywidualnej psychicznej odporności na to co przyniesie los. Już wyjaśniam. Zazwyczaj przeprawa przez Atlantyk jest zaliczana do łatwych rejsów. W najlepszym okresie sezonu ocean jest spokojny, bez sztormów. Chociaż na skutek zmian klimatycznych potrafią się one pojawić całkowicie niespodziewanie. Niemniej w dzisiejszych czasach, nowoczesnej technologii i komunikacji, z wyprzedzeniem da się wykryć i te, dzięki czemu jeśli nie ominąć, to przynajmniej się na nie przygotować.

No i tutaj pojawia się kwestia łodzi na jakiej płyniesz. Jeśli zdecydujesz się na nowiutki katamaran, albo wielką łódź jednokadłubową, to ilość przygód ograniczy się do minimum, w zasadzie jedyną przygodą będzie sam fakt przepłynięcia oceanu. Nic się nie zepsuje, będzie ci wygodnie i komfortowo na nowych, mięciutkich kanapach, popijając colę z lodem z zamontowanej kostkarki lodu, a połowę pracy wykonają za ciebie automatyczne kabestany! Chcesz więcej przygód, zdecyduj się na małą łódkę starszej konstrukcji, gdzie coś – nie może – ale na pewno się zepsuje, gdzie będzie dużo pracy do wykonania, ale gdzie będziesz mógł się też wiele nauczyć, gdzie w razie sztormu, będzie naprawdę nieprzyjemnie, tylko pytanie – czy twoja psychika jest na to gotowa? Dla mnie rejs ze wspomnianym Igorem był z jednej strony najgorszym przeżyciem w życiu. Z drugiej, gdyby nie on, rejs (w sensie sama czynność żeglowania) przez Atlantyk byłby tylko totalnie bezbarwnym i bezpłciowym przemieszczaniem się, niczym więcej. No, chyba żebyśmy popłynęli z katamaranem Charm w ARC (Altantic Rally for Cruisers – coś w rodzaju wyścigu) przez Atlantyk – naszym pierwszym jachtostopem, który zabrał nas na stopa z Maroko. Wygryli w sekcji katamaranów, przypływając jako trzeci jacht na metę. Pokonali trasę Gran Canaria – Sao Vicente (Wyspy Zielonego Przyląda) – wyspa St. Lucia na Karaibach w 13 dni (zazwyczaj zajmuje to jakieś 20 dni). Było szybko, a dzięki temu na pewno NIE nudno, no i załoga to 5 osobowa rodzina. Niestety nie mogli nas zabrać dalej, bo w Las Palmas dołączało do nich dwóch członków załogi, którą załatwili sobie miesiące wcześniej.

W katamaranie, nawet tym pół-sportowym, jest tyle miejsca, co w niemałym mieszkaniu. A niektóre katamarany są niczym apartamenty.

Wolisz taką łódeczkę? Czy …

czy taką łódkę?

Rozpoczęcie ARC-u , grupowego przekraczania Atlantyku. Na raz marinę opuszcza kilkaset łodzi.

Ostatecznie cały ten jachtostop jest ciekawym przeżyciem, i jesteśmy dumni, że udało nam się znaleźć łodzie i przepłynąć Atlantyk. Wielkim fanami żeglowania się jednak nie staliśmy, w sumie to nie wiem, czy chciałbym to kiedykolwiek w przyszłości powtórzyć, tzn. takiej długiej trasy. Wiele z tego co cię spotka przy jachtostopie jest jedną wielką niewiadomą. Możesz się starać złapać łódkę przez miesiąc i nic, a możesz rozwieszać swoje ogłoszenie drugiego dnia po przybyciu do miasta i ktoś akurat w tym momencie będzie stał za tobą i bez dokładnego czytania tego ogłoszenia zaproponuje ci przeprawę (poznaliśmy jedną taką parę). Możesz w 2 tygodnie zobaczyć 20 stad delfinów, a możesz nie zobaczyć nic oprócz śmieci unoszących się na wodzie. A co do samych kapitanów i jachtostopowiczów, to najlepiej podsumować to mogę tak – każdemu psychiatrze i psychologowi polecam zagłębić się w to środowisko, materiał na 50 książek murowany. W naszym odczuciu większość żeglarzy, poza całymi rodzinami i tymi żeglującymi tylko okazjonalnie, to osoby mało stabilne i racjonalne (oczywiście w razie zagrożenia na wodzie potrafią się zachowywać całkowicie profesjonalnie, ale w wielu pozostałych aspektach życia… już nie do końca). A to dlatego, że żyją poza społeczeństwem – taka jest specyfika życia na łódce. Wiele elementów i zasad życia w społeczeństwie, które pozwalają ukryć negatywne cechy charakteru (które przecież każdy z nas ma w sobie), po prostu w morskim trybie życia nie funkcjonuje. I tak żeglarze często nie przychodzą na czas na umówione spotkanie, albo całkowicie zapominają o nim, jednym słowem nie szanują czasu innej osoby, wiele ich obietnic, deklaracji i opowieści ma w sobie mnóstwo ubarwień. Jest też wielu, którzy nadużywają alkoholu lub narkotyków (nawet jeśli podczas rejsu mają zasadę bycia trzeźwym, to mocno nadrabiają w marinach). Są też pojedyncze przypadki, ale jednak przez ostatnie 6 miesięcy widzieliśmy takich dużo, kiedy kapitan ma przerośnięte ego i traktuje siebie jak boga. Nawet na lądzie chce mieć nad wszystkimi władzę, chce innymi osobami rozporządzać, a czasem wręcz pomiatać, albo mieć przynajmniej zawsze ostatnie słowo i być tymi „najmądrzejszymi”.

Chciałbym zaznaczyć, że wiele uwag zawartych w tym tekście dotyczy tylko długich rejsów bez postojów. Zanim ktoś chciałby mi coś zarzucić, albo zanim się obrazi, proszę – niech upewni się, że dokładnie przeczytał cały tekst, akapit czy pojedyncze zdanie. I tak, oczywiście – wśród żeglarzy jest mnóstwo wspaniałych i dobrych osób, bez nich bylibyśmy teraz w poważnym dołku, ale chyba daliśmy to do zrozumienia w innych postach i nie to jest najważniejsze w tym tekście. O tym, jak wyglądało łapanie jachtu i żeglowanie z psem napiszemy w kolejnym poście.

Cyfry dotyczą godziny, nie daty 😉

5 comments to “Jachtostop – obiektywne spojrzenie na łapanie morskiego autostopu”
  1. Natrafilam na Was nawet nie Wiem jak ale wiem jedno…mam lekture na kolejne dni. Fajnie ze piszecie. Nie przestawajcie 😀

Skomentuj Iwona - wyjazdy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *