Jak rozpoczęły się podróże z pazurem

dolina-ksiezycowa-atakama

Jak śpiewał zespół Kansas: „Dust in the wind, all we are is dust in the wind” [pyłem w wietrze, wszystkim czym jesteśmy, to pyłem w wietrze]


AKTUALIZACJA: no… może nie aktualizacja, bo nic w tym wpisie nie zmieniam, a data jego powstania, to 2016 r. Nazwijmy więc to uzupełnieniem. Nie zmieniam w tym wpisie nic, bo wzorowo po nim widać, jak ewoluował nasz blog – zwłaszcza sam początek o filozoficznej paplaninie. Jednocześnie widać, jak wiele dała nam już pierwsza duża podróż. Jak aktualne, uniwersalne i dobre nauki, pod którymi podpisujemy się rękami i nogami, pomimo masy zdobytych od tamtej pory doświadczeń. 

WPIS: 

Jak wiecie, nie lubię na blogu zamieszczać filozoficznej gadki, ale, mniej lub bardziej, nie da się jej uniknąć, więc co tam… Postanowiłem ten artykuł napisać, bo zainspirowała mnie niedawna rozmowa z kolegą, który powiedział „No, bo wy jesteście podróżnikami. Ja bym tak nie potrafił, nie miałbym odwagi”.

Hmmm… „podróżnikami”. Wciąż uważam, że to określenie użyte wobec nas jest wysoce nad wyrost. Nie przeszliśmy przecież samodzielnie amazońskiej dżungli wzdłuż i wszerz. Z drugiej jednak strony, może faktycznie zdążyliśmy się czymś wykazać? Przecież, gdy większość osób słyszy, że cały wyjazd organizujemy sobie sami od A do Z, że na miejscu wszystko robimy spontanicznie, o częstym spaniu w namiocie, o podróżowaniu autostopem, a do tego wszystkiego z psem, to przyznają, że brzmi to dla nich jak opowieść since-fiction.podroze-z-psem-19A przecież o tym, jacy jesteśmy teraz, o tym, że mamy tę odwagę, zadecydowały czyste zbiegi okoliczności, nasze reakcje na nie i same podróże właśnie. Nie nasze predyspozycje i jakieś odgórne postanowienia. Gdy ruszyliśmy w naszą pierwsza autostopową podróż, to nasze doświadczenie podróżnicze wynosiło „0” i nie sądziłem, że moje priorytety życiowe odwrócą się przez nią o 180 stopni.

Ja sam jeszcze 4 lata temu nie za bardzo lubiłem podróżować, a zgromadzone pieniądze wolałem wydawać na coś bardziej materialnego. Nigdy nie chciałem być jakimś wielkim panem sukcesu, opływającym w pieniądzach i luksusach, ale chciałem mieć swój wymarzony motocykl, schludne i nowoczesne mieszkanie oraz dobrą pracę.  Moją ulubioną odskocznią było wypicie kilku piw z kumplami, wyjście z Izą do kina, czy kupienie sobie nowego zegarka, okularów słonecznych czy telefonu.

Nie lubiłem za bardzo podróżować, bo wszystkie podróże kojarzyły mi się z weekendowym czy tygodniowym wyjazdem. Takim, na którym ogląda się zabytki i piękne miejsca, a za miesiąc i tak nie potrafiłem przywołać ich oczami wyobraźni. Tak… to moja cecha, że po kilku dniach już zapominam, jak coś, gdzieś wyglądało. A już totalną abstrakcją są dla mnie zmysły Izy, która pamięta kolory, zapachy i swoje uczucia z miejsc, w których była.

Negatywne skojarzenia z podróżowaniem wywołały u mnie też szkolne wycieczki: źle zorganizowane, ciąganie nas – dzieciaków – jednego dnia w kilkanaście nudnych miejsc, albo nawet i fajnych, ale okraszonych jednocześnie tonami przytłaczających, często fatalnie przekazywanych, informacji, niczym z encyklopedii PWN. Wyjazdy często prowadzone były przez przynudzającego przewodnika i w towarzystwie wiecznie czepiających się o wszystko nauczycieli: że nie słuchasz, że rozmawiasz, że jesteś za głośno, że zaraz sobie coś zrobisz, że usiądź normalnie, że nie idziesz w dobrą stronę, że to, tamto, sramto i owamto. A często te „niepoprawne” zachowania były reakcją na to, że coś właśnie kogoś z nas zaciekawiło.

W późniejszym życiu, „wczesno-dorosły”, wyjazdy nigdy nie były też dla mnie do końca relaksem. Miałem świadomość, że podczas nieobecności w codziennym życiu, nagromadzi się mnóstwo spraw. A po powrocie trzeba będzie je wszystkie nadgonić że zdwojonym wysiłkiem.

Poza tym, dla naszej dwójki, samodzielnie mieszkającej młodej pary, z kilkoma nietypowymi, dodatkowymi problemami, niemożliwe było wytworzenie żadnych oszczędności. Przez co, przy każdym wyjeździe miałem poczucie marnowania pieniędzy, które powinniśmy przeznaczyć na coś do domu, na coś do budowania naszej przyszłej pozycji.

Teraz czuję co innego. Odkryłem, że w podróży nie chodzi o zobaczenie kolejnych punktów (tzn. przynajmniej nie tylko o to), ale o to, by każdy nowy dzień był przygodą, by każdego dnia działo się coś ciekawego, a lekcje z tego płynące, przenieść na każdy aspekt życia.

Ogromnym przeżyciem było samo rozpoczęcie autostopowej podróży. To było tak dziwne uczucie, kiedy podróży nie zaczynała konkretna data i godzina odlotu samolotu, odjazdu pociągu, czy rozpoczęcie weekendu. To, czy ruszymy w poniedziałek, środę czy niedzielę, o 8.00 czy 13.00 zależało tylko od nas. Z jednej strony wydawało się to ogromnym komfortem, bo mogliśmy ruszyć wtedy, kiedy uznaliśmy, że jesteśmy naprawdę gotowi. Jednocześnie niepokój i strach przed tym, co nas spotka, przed całkowicie nowym dla nas doświadczeniem, powodowały, że ten moment odkładać chcieliśmy w nieskończoność. To nie do opisania, jak trudne było wyjście z domu, zamknięcie drzwi, stanięcia przy jezdni i wystawienie kciuka po raz pierwszy, ze świadomością, że właśnie spróbujesz w ten sposób przejechać 12 tys. kilometrów. Już rozmawialiśmy z Izą, że jeśli dzisiaj nie uda nam się złapać nawet jednego samochodu, albo ugrzęźniemy 50 km od Warszawy, to wrócimy do domu. Ale zatrzymał się samochód, jechał do Radomia, co już było dalej niż 50 km, ale nie wróżyło jeszcze wielkiego sukcesu. Naszego lęku na pewno nie zmniejszyło to, że w Radomiu ponad godzinę staliśmy w deszczu, teoretycznie w bardzo dobrym miejscu, bo już na trasie wyjazdowej. Ale w końcu zatrzymał się kierowca, który jechał aż do Rzeszowa. Potem następy i następny, i pod wieczór wylądowaliśmy 30 km od granicy ze Słowacją. Nie myśleliśmy czy to daleko czy blisko – nieważne. Ważne, że posuwaliśmy się do przodu, do celu i wszelkie myśli o odwrocie prysnęły, ba, wydawały się totalnie niepotrzebne. Zamiast strachu była już tylko radość i satysfakcja. Ile razy w życiu każdy z nas z czegoś zrezygnował, bo bał się, że to nie jest dobry moment, bo bał się, co go czeka, że nie jest wystarczająco przygotowany i dobry w tym, co robi? Ile razy cofnęliśmy się, bo szło inaczej, niż się tego spodziewaliśmy? 

nietypowe – to Snupek wygląda na najbardziej przejętego

Czerwiec 2014 r. nasz pierwszy autostop w życiu. Co nietypowe – to Snupek wygląda na najbardziej przejętego

My już nie boimy się zaczynać nowych rzeczy, nie ma dla nas niemożliwego, bo wiemy, że najtrudniejszy jest tylko pierwszy krok. Gdy już go zrobimy, odkrywamy, że nie ma tej właściwej i tej złej drogi życia. Droga buduje się na bieżąco, nieważne jakbyśmy się starali, będą na niej radości, jak i nieszczęścia. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć i zapanować nad wszystkim. Bo to, co nas spotka, nie zależy tylko od nas, a często od sekund i pojedynczych decyzji innych osób. Dlatego, jeśli coś nam nie wyjdzie, to nie możemy się tak mocno obwiniać. My już wiemy, że w razie niepowodzenia na pewno nie możemy się załamywać i nad sobą użalać. Zamiast tego, musimy robić swoje i jak to mówią „po upadku wstać i iść do przodu”. Bo jaką mamy pewność, że to co runęło razem z planem, było lepsze, niż to co zaraz nas spotka? pustynia-atakama-2To od nas samych zależy czy uwypuklimy radości, czy poddamy się nieszczęściom nowej drogi. Zawsze jest wyjście z trudnej sytuacji, czasem szybsze, czasem wolniejsze. Chwilowy zbieg okoliczności czy pojedyncza osoba potrafią przeobrazić tragiczną sytuację we wspaniałą, a przynajmniej ustabilizowaną. Dlatego, jeśli sam masz do wyboru komuś pomóc albo przejść obok ignorując, to zrób to pierwsze. Może, to dzięki Tobie ktoś odzyska siłę… Przykładem niech będzie dzień z naszej wycieczki po Turcji http://www.podrozezpazurem.pl/2016/07/09/tam-gdzie-konczy-sie-turcja-cz-22/

Złamaną noga w Indonezji

Złamaną noga w Indonezji

Dla chcącego nic trudnego, czyli jazda na rowerze ze złamaną nogą

Dla chcącego nic trudnego, czyli jazda na rowerze ze złamaną nogą

Podróż to wspaniała okazja, by poznać siebie samego, swoje umiejętności i możliwości. Zarówno te fizycznie, jak i umysłowe. Przygody i atrakcje, które spotykają nas podczas wyjazdu, wcale nie będą tylko spektakularnymi widokami i towarzyskimi przyjemnościami. Będą nimi nawet te najprostsze czynności dnia codziennego. Często przybiorą one formę zabawy, ale też poważnych problemów. Problemem może być nawet zdobycie jedzenia, jego przygotowanie, znalezienie noclegu, czy odpowiednich warunków do umycia. Jednak nieważne, którą z tych dwóch form przybiorą, realizując je i tak jest przyjemnie, bo w końcu MAMY CZAS zrobić je wszystkie inaczej niż w domu. Znalezienie rozwiązania sytuacji, poczucie, że posunęliśmy się dalej, nawet o malutki krok, sprawiają ogromną satysfakcję i motywują do dalszego działania. Właśnie wtedy zaczynamy odkrywać, jak niewiele w życiu potrzebujemy, by być szczęśliwymi. Jak niewiele, a jednocześnie jak wiele z tego odebrała wysokorozwinięta cywilizacja. W miejsce naszych potrzeb wstawiła te same, ale odmienione, bo wypaczone o ciężar dziesiątek dodatkowych zmartwień. Zamiast jednego dużego problemu, dla przykładu: poczucia głodu, mamy mnóstwo zmartwień: że warzywa w sklepie były brzydkie, że brakuje jednego składnika do naszego dania, że nie mamy odpowiednio ładnych talerzy i sztućców, że nie mamy ładnej i funkcjonalnej kuchni, dobrej patelni, kuchenki, lodówki, ekspresu, noża, a jedzenie jest odrobine niedoprawione, nieładnie podane, bez dodatku ulubionego wina, a na koniec, że nie mamy na to wszystko pieniędzy. One są rozwiązaniem tych zmartwień, więc zarabiamy je w pracy. Pracy podporządkowujemy cały dzień, całe życie. Dla niej jemy w pośpiechu, myjemy się w pośpiechu, chodzimy w pośpiechu, w pośpiechu spędzamy czas z rodziną, znajomymi i najbliższą ukochaną nam osobą. W pośpiechu wychowujemy nasze dzieci. Gdy wszystko, co chcieliśmy, już mamy, zaczynamy czuć, że coś jest „nie tak” – że tyle harujemy, ale mamy z tego za mało, nie mamy nawet czasu zrobić zdrowego obiadu i zjeść go, a przy nim pośmiać się, powygłupiać, porozmawiać z rodziną. Więc zaczynamy odczuwać potrzebę wynagrodzenia się w inny sposób, dlatego kupujemy coś nowego i drogiego, albo próbujemy podnieść swój standard „życia”, zaczynamy szukać kolejnego wydatku – celu, by nadać sens swojemu zarabianiu. Tak zapętlamy na nowo pogoń za pieniądzem i cykl rutyny egzystencji.

Tak się wygląda, jak jest się głodnym, brudnym i zmęczonym, ale ma się ostatniego batonika.

Tak się wygląda po 7 dniach marszu, jak jest się głodnym, brudnym i zmęczonym, ale ma się ostatniego batonika.

mardin

A tak, jak nie ma nawet batonika 😀

W podróży mamy szansę się od tego uwolnić. Zyskujemy czas i swobodę, w których możemy dostrzec to, co umyka nam w codziennym świecie. Nie twierdzę, że podróż jest jedynym środkiem do oświecenia, ale na pewno jest jedynym, który w stosunkowo krótkim czasie ma wystarczającą częstotliwość, nasycenie i powtarzalność pewnych procesów, by wywarły one na nas stałe wrażenie. Według mnie, jedyną inną lekcją, która da podobne rezultaty, jest otarcie się o śmierć. Ale czy to nas nauczy np. ekologii? No pewnie nie… Tutaj chciałbym poprzestać na opisie nauk, które dała nam podróż, bo byłoby ich jeszcze dziesiątki. Tymczasem, moja nieudolność ich opisywania sprawia, że brzmią infantylnie. Dlatego zamiast je opisywać, polecam po prostu każdemu spróbować. Taka podróż powinna być obowiązkowa dla każdego w przedziale wieku 18-30 😀

Dołączysz do obiadu?

Dołączysz do obiadu?

podroze-z-psem-13

To może chociaż na piwko wyskoczysz?

cmentarz-santiago

Cmentarz w Santiago w Chile. A w Twoim życiu czego jest więcej: zawiłej, suchej szarości czy fioletowego?

Na koniec – dość długi – opowiem tylko ten zbieg okoliczności, który sprawił, że zostaliśmy „podróżnikami” i potwierdzi moje filozoficzne rozkminki 😀 Nie wiem gdzie zacząć, może od tego, że z Izą i wspólnikiem założyliśmy własną firmę „Jestem Słoikiem”, która miała być wstępem do działalności w branży odzieżowej. Sprzedawaliśmy produkty, które miały z dystansem odnosić się do zagadnienia ludności napływowej dużych miast. Mieliśmy też zaplanowane wspólne wakacje – podróż do Chorwacji samochodem wspólnika. Niestety, plan wakacyjny, z powodu natłoku obowiązków udziałowca w jego podstawowej pracy, runął zaledwie chwilę przed wyjazdem, co spowodowało potężne zachwianie naszych relacji. Kilka dni później poszedłem na spotkanie, gdzie był kolega, z którym nie miałem większego kontaktu od lat. Rzeczony kolega wspomniał coś o pomyśle wakacji w Gruzji. Ponieważ nasz chorwacki plan upadł, a przy okazji słyszeliśmy wiele ciekawego o samej Gruzji, to wspólnie z nim i jego dziewczyną nakręciliśmy się na nowy kierunek. Zaledwie po 2 miesiącach od tego spotkania, polecieliśmy wszyscy na gruziński trip. Tam, pierwszy raz, poczuliśmy namiastkę „podróżowania”. Z Gruzji wróciliśmy jednak do „normalnego” funkcjonowania. Ja pracowałem w Polskiej Agencji Prasowej, jednocześnie próbowaliśmy rozwijać działalność „słoikową”. Naprawdę wierzyłem w sukces naszej firmy. Dlatego, gdy po kilku miesiącach dostałem propozycję umowy o pracę w PAP, to jej nie przyjąłem, bo wolałem pozostać przy swobodniejszej umowie o dzieło, która dawała mi czas na prywatną działalność.

Gruzja 2013

Gruzja 2013

Niestety, nasz kontakt ze wspólnikiem się rozluźniał. Dogadywaliśmy się coraz mniej w sferze biznesowej, jak i prywatnej, co w końcu doprowadziło do konfliktu. Dalsza, wspólna działalność nie miała sensu. Jednocześnie w PAP zaczęły się problemy z naszym działem. Agencja weszła na giełdę i zaczęły się liczyć „kliknięcia”. Nasz dział, opisujący wydarzenia prawne, nie wpasowywał się w ten trend. Kierownictwo agencji nie miało pomysłu na prowadzenie działu w taki sposób, by uratować jego istnieje. Kolejne osoby  były zwalniane, albo same odchodziły – statek zaczynał tonąć. Rozdrażnienie szefowej i moja porywcza natura sprawiły, że się pokłóciliśmy, w wyniku czego mnie zwolniła. A potem znowu zatrudniła i kolejny raz zwolniła 😀 (P.S. Powiedziałem jej, że jest głupia). Plułem sobie w brodę, że nie przyjąłem wcześniejszej propozycji umowy o pracę, bo wtedy byłbym zabezpieczony przed takimi reakcjami. Zaledwie kilka dni wcześniej wydarzyło się coś innego. Mój znajomy ze studiów, który pracował w wydawnictwie książkowym, zaprosił nas na spotkanie promujące książkę jakiegoś gościa o podróży autostopem do Indii. Nie chciałem iść na to spotkanie, więc niezbyt informacja o nim utkwiło mi  w pamięci. Myślałem „po co będę tracił 2 godziny w mojej trudnej sytuacji, na słuchanie o tym, jak to się ktoś świetnie bawił podczas swojego wycieczkowania?” Po kolejnym z trudnych dni w PAP wróciłem do domu i zająłem się głupotami, dzięki którym mógłbym odreagować stres i frustrację (przeglądałem internet). Iza wróciła godzinę później i spytała, czy wybierzemy się na owe spotkanie. Odfuknąłem coś w rodzaju „nie chce mi się” lub „a po co” i myślałem, że temat został zakończony. Zresztą, do spotkania zostało niecałe 30 minut, więc to bez sensu w godzinach szczytu, przy 30-stopniowym upale pchać się komunikacją miejską do centrum miasta. Nie dość, że się umordujemy, to i tak nie zdążymy. Ale Iza marudziła dalej: „nooo chodź”. Jako że miałem motocykl (którego rzadko używałem, bo taniej i łatwiej, tj. odpowiednio ubranym do pracy, było mi dojeżdżać komunikacją), to ostatecznie się zgodziłem. Stwierdziłem, że będę miał przynajmniej okazję się przejechać i przewietrzyć głowę. Poza tym, tylko motorem mieliśmy szansę zdążyć w miarę na czas. Pojechaliśmy. Przemek Skokowski, autor książki, w taki sposób opowiadał o swojej podróży, że wszystko brzmiało, naprawdę, ogromnie ciekawie, a przede wszystkim łatwo.

Po spotkaniu stwierdziliśmy, że podróż autostopem, to byłaby genialna opcja dla nas. Co z tego, że nigdy wcześniej nie przejechaliśmy autostopem nawet 1 km? Ważne, że w końcu moglibyśmy zabrać ze sobą Snupiego. Mieliśmy już dość zostawiania go u rodziców, słuchania jaki to on potrafi być niegrzeczny wobec domowych kotów, głośny i  ile to oni przez niego mają dodatkowych obowiązków. Nie chcieliśmy go też zostawiać u opiekunki, za która trzeba płacić i wobec której nie mogliśmy być pewni, czy odpowiednio go traktuje. No i najważniejsze – czuliśmy, że mamy wobec niego pewien dług. To dzięki niemu zaczęliśmy częściej chadzać na spacery, coraz dłuższe i dalsze, zaczęliśmy mieć większy kontakt z naturą. Można powiedzieć, że w pewnym stopniu także on rozbudził w nas chęć podróżowania. No i jest niezawodny w poprawianiu nam humorów w trudne dni. Jedyne czego chciał w zamian, to naszej obecności, której brak bardzo kiepsko znosił.

Brak pracy w PAP i brak dobrych perspektyw firmy sprawiły, że nic mnie już nie trzymało w Warszawie. Iza miała swoją pracę, ale tak ją sobie zorganizowała, że bez problemu mogła jechać w nieznane. W ten oto sposób ruszyliśmy, zaledwie 2 tygodnie po prezentacji Przemka Skokowskiego. Mieliśmy 5 tygodni, bo to maksimum wolnego, które mogła wygospodarować Iza. Poza tym bardzo chcieliśmy być obecni na ślubie mojego dobrego kumpla. Za cel obraliśmy Armenię. Czemu? To kolejny zbieg dziesiątków okoliczności. Zaczynając od najprostszych: przeczytania artykułów na temat Turcji i Armenii, które sprawiły, że podróż do tych krajów wydała nam się wyjątkowa i ciekawa. Kolejnym była bliskość ich położenia względem upodobanej wcześniej Gruzji, do której chcieliśmy wrócić i gdzie mieliśmy już znajomych, których chcieliśmy odwiedzić. Następną okolicznością był fakt, że nie było nas stać na podróż po Europie, dlatego też ten kierunek wydawał się idealny do sprawdzenia naszych możliwości: jeśli będzie nam dobrze szło, to dostaniemy się aż do Armenii. Jeśli będzie szło nam trochę gorzej, to zakończymy podróż na samej Turcji, która jest ogromna, ma mnóstwo pięknych i ciekawych miejsc, więc będzie w niej co robić przez cały miesiąc. Kraje te nie wymagały też żadnych skomplikowany procedur w związku z transportem Snupiego. A poza wszystkimi innymi okolicznościami, które wytyczyły nam drogę do Armenii, w mojej głowie, jako bezrobotnego dziennikarza, kiełkował już pomysł napisania książki o podróżowaniu z psem autostopem.


Czy moje życie byłoby „lepsze”, gdybym został w PAP, albo dogadywał się ze wspólnikiem? Wiem jedno, nigdy nie czułem się tak szczęśliwy, jak teraz i zamierzam budować swoją drogę dalej w kierunku podróży i tego bloga. Dlatego szykujemy coś naprawdę mocnego (tutaj chodzi oczywiście o podróż, którą rozpoczęliśmy w 2017 r. i trwa do teraz i stworzenie całego Podróże z Pazurem)

I'll be back!

Jak to mawiał Terminator – I’ll be back! [jeszcze tu powrócę]

3 comments to “Jak rozpoczęły się podróże z pazurem”
  1. Z małym psiakiem na pewno o wiele łatwiej się podróżuje, ale też trudnej niż solo.

    Ja nie widzę szans na dalsze podróże mając owczarka niemieckiego, a zdecydowanie się jeszcze na Samoyeda już praktycznie nas uziemiło 🙂

    Pozdrawiamy 🙂

    • Przepraszam za tak późną odpowiedź. Nie poddawajcie się, to tylko kwestia nastawienia i obmyślenia odpowiedniego planu. Myślę, że nawet autostopem udałoby się Wam jechać z owczarkiem. Może byłoby to trudniejsze niż z małym psem, ale na świecie jest mnóstwo psiarzy, którym nie był by straszny nawet owczarek. Dwa psy na raz? Na to też jest rozwiązanie – znajdzcie sobie kompanów do podróży. Jedna para jedzie z jednym psem, druga z drugim. Jeśli chcecie podróżować własnym autem, no to jaki problem? Dystans? Jest mnóstwo wspaniały miejsc blisko, gdzie jest stosunkowo blisko: Rumunia, Korsyka, Szwajcaria, Szwecja, Włochy, czy wszystkie kraje byłej Jugosławii. Podróż gdzieś dalej? My pojechaliśmy autostopem do Armenii i gdybyśmy ścigali się z czasem, to dalibyśmy radę dojechać w jakieś 5 dni, to ile zajmie to własnym autem? Jeśli nie wszędzie znajdziecie przyjazny psom nocleg, to pakujcie namiot do bagażnika na wszelki wypadek. Psy są też akceptowane w pociągach w wielu krajach. My teraz jesteśmy na etapie załatwiania jakiegoś kierunku z wykoszystaniem samolotu i to bardzo daleko. Jeśli Wasze psy nie mają leku separacyjnego i odpowiednio je przygotujecie, mogą lecieć bezproblemowo i w sumie niewielkim kosztem w przesztrzeni pod podkładem (co WYMAGA PODKREŚLENIA ZWIERZĘTA NIE LECĄ W LUKU BAGAŻOWYM – to mit). Piszcie śmiało w razie jakichkolwiek pytań i wątpliwości.

  2. Moja podroz zaczela sie 21 lat temu, autostopem do Hiszpanii gdzie wpadl mi w okno ten Angol wysoki, lysawy, z przemilym usmiechem. Od tamtego czasu podrozujemy jak sie da, dokad sie da I kiedy sie da. Pozdrawiam z buta 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *