ZAGUBIONY SNUPI, JEGO i NASZA ARBUZOWA DIETA i JEGO SKOK NAD PRZEPAŚCIĄ, czyli 2 część naszych największych wpadek i przypałów

Kevin, tzn. Snupi sam w Turcji

Na wulkanie Nemrut w Turcji mieliśmy wątpliwą przyjemność poznać pana, który chciał abyśmy smarowali go olejkiem do opalania. Ze 2 godziny siedzieliśmy nad brzegiem jeziora położonego w kalderze wulkanu. Teraz czekało nas tyle samo pieszej wędrówki powrotnej do hotelu na zboczu wulkanu, w którym zostawiliśmy rano plecaki. Gdy tylko wstaliśmy, z krzaków wyskoczył ok. 50-letni mężczyzna. Zaczął do nas zagadywać, ale odpowiedzieliśmy że musimy iść, bo daleka droga przed nami. Wtedy zaproponował, że może nas zabrać z powrotem autem, ale musimy mu dać 30 minut na popływanie w jeziorze. No dobra, 30 minut to nie 2 czy 3 godziny marszu w ponad 30 stopniowym upale i pełnym słońcu. Mieliśmy już dość słońca, więc chcieliśmy poczekać gdzieś w okolicach parkingu w cieniu drzew, ale mężczyzna stwierdził, żebyśmy poszli za nim kawałek dalej, bo tam jest jego ulubione miejsce do pływania. Całą drogę za wszelką cenę chciał pomagać Izie, nawet w miejscach gdzie nie było to w ogóle potrzebne i nieustannie powtarzał „madame come come” (generalnie kiepsko szło nam dogadywanie się z nim po turecku). Gdy osiągnęliśmy cel, mężczyzna zamiast się rozebrać i wskoczyć do wody, zaczął namawiać nas, byśmy to my pierwsi się rozebrali i poszli również pływać. Odpowiedzieliśmy, że już pływaliśmy, bo jesteśmy tu od 2 godzin. On oznajmił, że wie, bo widział… Jak to widział?! No tak, to nie mógł być zbieg okoliczności, że wyskoczył z krzaków od razu jak się ruszyliśmy, zaczęliśmy podejrzewać, że nas podglądał.

Mężczyzna dalej naciskał, my twardo oponowaliśmy. Odpuścił, ale zaczął w kółko powtarzać, że szybko się wykąpie i pojedziemy. Gadał, gadał, ale jakoś z czynami miało to niewiele wspólnego. W końcu się rozebrał, jednak i tym razem, zamiast wskoczyć do wody to zaczął jakąś komicznie wyglądającą rozgrzewkę, a potem się położył. Po czym zaczął mówić do Izy „madame come come”. Może z mojego opisu nie wynika, że w tej sytuacji było coś dziwnego, ale uwierzcie, oboje z Iza mieliśmy bardzo negatywne odczucia wobec naszego towarzysza… Snupi też do niego nie podchodził, siedział zwinięty w kłębek za skałą, bo też miał już dość słońca. Iza podeszła dwa kroki bliżej, a gość wyjął olejek do opalania i chciał by go nim nasmarowała. To już nas wkurzyło, szybki odwrót na piętach. Gdy odchodziliśmy mężczyzna nic nawet nie powiedział, a zamiast kontynuować swoją kąpiel, to założył ubranie z powrotem i poszedł dalej ścieżką wzdłuż jeziora.

Po drodze zauważyliśmy, że jakaś rodzinka z córką i malutkim niemowlakiem zbierają się do samochodu – jedynego zaparkowanego, oprócz tego, który należał zapewne do naszego podglądacza. Nawet nie próbowaliśmy się zapytać, czy nas podwiozą, skoro mają dzieci, pewnie będą się nas bali, a i rzeczy mieli dużo. Po 15 minutach marszu rodzinka dogoniła nas i sami zapytali, czy nie potrzebujemy podwózki. Podrzucili nas aż za centrum miasta Tatvan, by łatwiej było nam znaleźć odpowiedni samochód w dalszą podróż. 5 minut po rozstaniu skapowałem się, że w bagażniku zostawiłem buty. Na wulkan założyłem buty trekkingowe, a swoje codzienne wrzuciłem do siatki foliowej, której nie spakowałem do plecaka. Potem, gdy rodzina czekała na nas pod hotelem, by nie marnować ich czasu, również sobie to darowałem. No i przegapiłem je podczas wyciągania rzeczy. Zostały razem ze skarpetkami, na szczęście były dość świeże. Dobrze że nie zostawiłem w bagażniku też drugiej siatki – ze śmieciami.

Mojego humoru nie poprawiała grupka ośmiorga dzieci, które nas otoczyły. Zaczęły wystawiać ręce, mówiąc „money, money” i oczywiście zaczepiać Snupiego. By oszczędzić mu stresu, schowaliśmy go do torby, ale nie utrudniało im to dalszego zaczepiania. Dotykały jej, zaglądały do środka, dotykały naszych plecaków. Do tej pory byliśmy obiektem zainteresowania wielu dzieciaków, ale te były wyjątkowo bezczelne i zuchwałe w dotykaniu naszych rzeczy i żebraniu. Robiły wokół nas taki raban i tłok, że kierowcy nie mieli nas jak zauważyć.

W końcu zatrzymał się stary pickup. Jechał tylko 10 km dalej, ale wszędzie dobrze, byle z dala od tej gromadki. Rzuciliśmy rzeczy na pakę. W bocznym lusterku zobaczyłem, jak dwóch gnojków podbiegło i wyciągnęło jakieś rzeczy z paki. Wyskoczyłem z auta i ruszyłem w pościg. Na szczęście jedna siatka rozerwała się i wypadł z niej mokry kostium kąpielowy Izy, a drugą zdobyczą bachorów okazały się nasze śmieci. Pogoń okazała się więc zbędna.

Po 10 km trafiliśmy do czystego, wygodnego i klimatyzowanego samochodu z dwoma miłym mężczyznami. Podróż miała trwać 80 km, więc w pełni czerpaliśmy z komfortu. Po drodze nasi kierowcy zaprosili nas jeszcze do restauracji na obiad, bo sami chcieli coś zjeść. Snupi smacznie sobie spał w torbie, był zmęczony upałem, wycieczką i dzieciakami, więc nie wyciągaliśmy go i razem z torbą usiedliśmy w ogródku restauracji. Było tam bardzo przyjemnie, jedzenie było pyszne. Cały ten spokój i komfort, jakiego doświadczyliśmy przez ostatnią godzinę, sprawił, że zrobiliśmy się błogo rozluźnieni. Po jedzeniu wszyscy strzeliliśmy sobie herbatkę, a potem każdy poszedł jeszcze do toalety. Ruszyliśmy dalej… Już zapinaliśmy pasy, gdy zauważyliśmy, że nie zabraliśmy… Snupiego spod stołu. Biegiem wróciłem do stolika. Snupi nawet nie zauważył, że został sam i smacznie sobie spał. Tak to się kończy, gdy Snupi jest za grzeczny i bezdźwięcznie leży w torbie.

P.S. To nie był pierwszy raz, gdy zapomnieliśmy Snupiego z restauracji. Identyczna sytuacja przytrafiła nam się w Polsce, po cały dniu chodzenia po Górach Świętokrzyskich. Wtedy zorientowaliśmy się jakiś 30 metrów od lokalu.

Snupi chowa się przed palącym słońcem

Jezioro Wan, nad którym leży wulkan Nemrut, jest niczego sobie.

Na jeziorze leży wyspa Akdamar z ormiańskim klasztorem z X wieku. Niestety Turcy mało dbają o zabytek. Smutne, ale przynajmniej nikt nie robi problemu z obecności tam psa.

Ojoj, ta gruzińska czacza…

Podczas naszego pierwszego pobytu w Gruzji w 2013 r., byliśmy tam w pięcioosobowej grupie. By oszczędzić na bagażu w tanich liniach lotniczych, postanowiliśmy wykupić tylko 2 duże bagaże. Jeden dla pary (Wojtek i Bogusia), a drugi dla nas i naszego najlepszego przyjaciela – Michała vel. Sołtysa. By zmieścić się w gabarytach, zrezygnowaliśmy z zabierania karimat pod śpiwory, z planem ich zakupu na miejscu. Z Polski udało nam się wcisnąć jedną.

Od razu po przylocie udaliśmy się do wypożyczali samochodów, gdzie zaopatrzeni w Opla Astrę kombi ruszyliśmy na 2-tygodniowy trip po Gruzji. Czasu było niewiele, a celów mnóstwo. Dlatego nie chcieliśmy tracić dnia na szukaniu karimat w dużym mieście Kutaisi. Załatwi się je gdzieś po drodze – pomyśleliśmy i ruszyliśmy do Swanetii. Po drodze zahaczyć tylko mieliśmy o kanion nieopodal miejscowości Martvili. Szybkie zwiedzanie i jeszcze tego samego dnia dojechać do Mestii. Do kanionu zajechaliśmy ok. godziny 16. Miejscowi właściciele knajpki gdy tylko nas zobaczyli i dowiedzieli się, że to nasz 1 dzień w Gruzji, to zaprosili na degustację czaczy (gruzińskiego napoju wyskokowego). Nie sposób było im odmówić. Ich otwartość i życzliwość to były pierwsze tego typu doświadczenia dla nas w historii naszego podróżowania. Na stół jako zagryzka wjechał ogromy arbuz (P.S. genialne połączenie). Dodatkowo gospodarze zaproponowali, że z samego rana zabiorą nas pontonami w górę rzeki, bo teraz nurt jest już za mocny. Nie pozostało nam nic innego, jak zostać na noc.

Atmosfera była wspaniała, ani na chwilę nie mogliśmy oderwać się od stołu. Tylko Wojtek i Bogusia poszli wcześniej by przygotować sobie namiot. Nasza trójka stwierdziła, że zrobimy to dopiero, jak już będziemy szli spać. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że iść spać będziemy o 1 w nocy, narąbani jak messerschmitty, a jedynym dogodnym miejscem pod namiot będzie malutka polanka, która służy do wypasu krów. Wszędzie leżały krowie placki. Rozłożenie namiotu było zdecydowanie czynnością, która przewyższała nasze zdolności w tym stanie. Dlatego wyjęliśmy tylko sypialnię i tą jedną, jedyną karimatę jaką mieliśmy, na której mieliśmy położyć głowy. Niestety… pijany Sołtys od razu zachwiał się i stanął na karimacie butem, którym wcześniej wdepnął w krowi placek. Położyliśmy się więc na samym materiale sypialni namiotu i, zapewne, dotrwalibyśmy tak do rana, gdyby nie deszcz, który niespodziewanie nadciągnął. Nasz stan był wciąż poważny, więc jedyny wysiłek, jaki podjęliśmy, to przykrycie się tropikiem jak kołdrą. Niestety deszcz się rozpadał na dobre, więc Iza uciekła do namiotu Wojtka i Bogusi, a my z Sołtysem spędziliśmy noc w samochodzie. Gruzini obudzili nas o 6 rano na zwiedzanie kanionu… Pierwszy dzień podróży, a już połowa naszych rzeczy oraz samochód były brudne i mokre, a nasze głowy eksplodowały. Co do karimat, to nie udało nam się ich znaleźć przez cały następny tydzień. Gdy już dotarliśmy do stolicy Tbilisi, gdzie pewnie udałoby się je kupić, to stwierdziliśmy, że miejsca z najtwardszym podłożem już zwiedziliśmy, więc do końca już się bez nich obędziemy 😀 Zadeptana karimata przejechała z nami całe 2 tygodnie, by ani razu nie użyta, wylądować w śmietniku na lotnisku 😀

Co do samej czaczy: to po 3 pobytach w Gruzji i ilości jaką skonsumowałem (jeden z wyjazdów to był wieczór kawalerski mojego kolegi), to gdy tylko czuję jej zapach, to telepie mnie całym z obrzydzenia. Za dowód, jak ciężkim przeżyciem jest picie czaczy z Gruzinami, niech posłuży takie o to zjawisko. Podczas naszej wyprawy było 3 kierowców. Codziennie zamiast walczyć o to, kto prowadzić nie będzie musiał, to spieraliśmy się o to, kto kierowcą będzie. Żeby tylko mieć dobry argument, by odmówić picia czaczy z kolejnymi życzliwymi Gruzinami 😀

Odkąd pierwszy raz byliśmy w kanionie, wiele się w nim zmieniło – został mocno skomercjalizowany. Niemniej to wciąż cudowne miejsce. Najlepsze jest w nim to, że można je oglądać wiele razy, bo za każdym wygląda inaczej z powodu zmieniającego się poziomu wody.

Tama wodna w Enguri (Inguri) – po drodze do Swanetii, w miejscowości Jvari (nie mylić z miastem pod Tbilisi).

Jest drugą najwyższą na świecie tamą betonową – ponad 270 m. Spójrzcie po lewej stronie dźwigu – na samym dole stoi autokar. Dopiero gdy ma się punkt odniesienia, widać jej potęgę.

Pies owocożerny

W drodze powrotnej z Armenii do Polski dotarliśmy do Kutaisi. To był już mój trzeci przyjazd do Gruzji, a Izy drugi. Więc teraz nie mieliśmy w planach żadnego zwiedzania. Chcieliśmy tyko spędzić czas z naszymi gruzińskimi przyjaciółmi. 2 dni pełnego lenistwa i spokoju, tak dla odmiany po ponad 30 minionych pełnych przygód. Mieliśmy uprać wszystkie rzeczy, pływać w basenie i obżerać się jedzeniem i piciem na leżakach w ogródku. Następnie ruszyć do Polski.

Wieczorem siedzieliśmy w salonie ze znajomymi i opowiadaliśmy nasze historie. Do domu zawitał Kuba – Polak, który mieszkał w Gruzji i oferował turystom siebie ze swoim terenowym samochodem jako taksówkę. Zaczęliśmy rozmawiać. Zgodnie stwierdziliśmy, że Gruzja słynie z pysznych arbuzów, sprzedają je na każdym rogu, tymczasem ,ani on, ani my nigdy nie objedliśmy się porządnie tym przysmakiem. Szybko zapakowaliśmy się do jego samochodu i ruszyliśmy do centrum na poszukiwania arbuza. Udało się, mimo że było już ok. 21.00. Ze zdobyczą ruszyliśmy na pobliskie wzgórze, by umilić konsumpcję widokiem na podświetloną katedrę Begrati i miasta u naszych stop. Zanim przystąpiliśmy do konsumpcji, zaczęliśmy zwiedzać pobliskie ruiny i dalej rozmawiać. Temat zszedł na Tuszetię, jeden z odludnych terenów Gruzji. Ani my, ani Kuba jeszcze go nie odwiedziliśmy. Nam brakowało na poprzednim wyjeździe czasu, a jemu chętnych towarzyszy. Nie minęły dwie minuty, gdy zapadła decyzja – chrzanić odpoczynek, chrzanić lenistwo, ruszamy jutro do Tuszetii. My byliśmy w całkowitym rosole, wszystkie nasze rzeczy były brudne i rozpakowane w pokoju. Więc arbuz musiał poczekać. Plan zakładał odjazd o 6 rano. Całą noc nie spałem, bo tylko nastawiałem i rozwieszałem kolejne prania…

Kuba pojawił się punktualnie, większość rzeczy wciąż była mokra, więc samochód zamienił się w jedną wielką suszarnię. W terenowym aucie miejsca było mnóstwo. Iza, Snupi i ubrania zajęły całą przestrzeń za przednimi siedzeniami. W drogę zabraliśmy także naszego arbuza, w końcu to jemu zawdzięczaliśmy ten szalony plan.

W żadnej , mijanej, miejscowości nie mogliśmy odnaleźć knajpy, w której moglibyśmy coś zjeść. Albo ich nie było, albo były zamknięte. W końcu dotarliśmy do ostatniej miejscowości przed oddzielającą nas od Tuszetii – przełęczą Abano, gdzie samochód wspina się na 3 m.n.p.m. Nie chcieliśmy jej pokonywać po ciemku, więc po 20 minutach poszukiwania restauracji uznaliśmy, że jedziemy na głodniaka. Na miejscu na pewno uda się coś zjeść. Po przejechaniu 5 km minęliśmy dwóch mężczyzn – turystów z wielkimi plecakami. Jeden blondyn o niebieskich oczach, wyglądał na jakiegoś Austriaka. Drugi, już o zupełnie innej urodzie, ale wyglądał na jakiegoś Francuza. Ustaliliśmy, że ich zabierzemy. Przecież w 8 osobowym samochodzie jest nas zaledwie troje, no trzy i pół. Poza tym, po tylu dniach łapania autostopu, teraz to my byliśmy z Izą „właścicielami auta”, więc chcieliśmy się odwdzięczyć dobrocią. Cofnęliśmy się po nich i zaczęliśmy rozmowę po angielsku z pytaniem – dokąd zmierzają. Pytanie zadaliśmy raczej dla śmiechu, bo nic innego na końcu tej drogi nie ma niż wioska Omalo. Po 2 minutach prowadzenia rozmowy po angielsku okazało się, że to Polacy, oczywiście w odkryciu tego pomogło magiczne słowo na „k:, które wypowiedział jeden z nich, gdy oblał się wodą podczas picia. Tomek i Eliasz mieli ogromne szczęście, że na nas trafili, bo było już bardzo późno, a jeśli ktoś chce się przedostać przez przełęcz, to musi to robić rano, a już na pewno musi za to komuś zapłacić. Chłopaki przyznali, że spławili kilku kierowców, którzy chcieli ich tam przeprawić za 100 lari czyli 200 zł. Tymczasem, jak się potem okazało, byliśmy ostatnim samochodem, który tego dnia przekraczał przełęcz. Kolejny raz przekonaliśmy się o tym, o czym wspominałem już wielokrotnie na tym blogu. W najbardziej dzikich miejscach lub działających na przypale można spotkać tylko turystów z Korei, Japonii albo z Polski :D.

Ruszyliśmy zdobywać przełęcz. Snupi był zachwycony jazdą nad przepaścią. O ile rozglądanie się podczas jazdy samochodem nie wywołuje u niego żadnej większej radości, to teraz z wystawioną przez szybę głową, ba, nawet połową siebie, gapił się w urwisko. Ani na chwilę nie chciał usiąść po stronie skał. W połowie podjazdu urządziliśmy przerwę, stwierdziliśmy, że nie będzie lepszego momentu, by uhonorować zasługi arbuza w całym przedsięwzięciu. Wtedy dopiero przypomnieliśmy sobie, że przecież nie mamy już karmy dla Snupiego… Zostało nam jej zaledwie 3 garstki, na jeden może dwa posiłki. W Kutaisi mieliśmy poszukać sklepu z karmą dobrej jakości, bo wszędzie indziej było tylko Chappi. W chaosie nagłej zmiany planów, totalnie o tym zapomnieliśmy. Snupi, tak jak my, od rana nic nie jadł, ale nie chcieliśmy mu dawać teraz ostatniej porcji jego karmy. Woleliśmy zachować ją na wieczór, by mógł spokojnie z pełnym żołądkiem spędzić wieczór i noc. Dlatego i Snupi otrzymał swoją porcję arbuza. Chociaż Snupi uwielbia jabłka, gruszki i marchewki, to arbuzem zawsze gardził, gdy dawaliśmy mu go w domu. Teraz musiał być naprawdę głodny, bo wcinał, aż mu się uszy trzęsły. Wszyscy byli tym ogromnie rozbawieni, tylko my z Izą byliśmy źli na siebie, że dopuściliśmy do tak tragicznej sytuacji.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, to wszelka nadzieja prysła, jedyny sklep jaki był wtedy w Omalo, to sklep z pieczywem, które i tak dostępne było z samego rana. Potem się kończyło. To była po prostu zwykła wiocha, w której nie ma żadnej infrastruktury dla obcych. Pewien mężczyzna wyszedł nam na powitanie i zaproponował, że możemy swoje obozowisko rozbić na jego terenie – całkowicie za darmo. My byliśmy również przerażeni, przecież nie mamy ze sobą żadnych zapasów, a dzisiaj nie jedliśmy nic oprócz arbuza, jak my tu przeżyjemy 2 dni. Na szczęście mężczyzna poinformował, że jego sąsiadka gotuje obiady dla swojego syna i jego 2 kompanów z pracy. Być może zgodzi się i dla nas ugotować za pieniądze. Ruszyliśmy do niej czym prędzej i… to tam właśnie jedliśmy do tej pory najlepsze gruzińskie smakowitości. Kobieta pędziła również własne wino, co skończyło się tym, że Tomek w środku nocy szukał namiotu, który rozbił metr od siebie – po drugiej stronie stogu siana. Snupi również otrzymał jedzenie, chłopaki mieli ze sobą jakąś konserwę mięsną, dostał też trochę resztek z naszego jedzenia. Na szczęście tłuste i ciężkie jedzenie, tak popularne w Gruzji, mu nie zaszkodziło. Tam też stołowaliśmy się jeszcze raz, a resztę naszych posiłków zagwarantował nam policjant z Tbilisi, który mieszkał po drugiej stronie rzeki… ale to już inna dobra historia

Wydłubaliśmy mu pestki – chociaż tyle mogliśmy dla niego wtedy zrobić 😀

Przełęcz Abano 2950 m.n.p.m

Omalo, hmmm – gdzie jest monopolowy?

Jak się okazało, głodni w Tuszetii nie byliśmy

Nie trzeba jechać do Boliwii na „drogę śmierci”

Rozbrykany Snupi

Snupi bardzo rzadko chodzi na smyczy. Nie chcę wyjść na „zadufanego w swoim dziecku rodzica”, ale Snupi jest bardzo inteligentny. Zaledwie w tydzień po adopcji ze schroniska nauczył się chodzić przy nodze na komendę „równaj”, swojego imienia nauczył się w 3 dni. Zawsze się nas pilnuje, w terenie nigdy nie oddala się na więcej niż 30 metrów, w mieście na max. 10. Przed dużymi ulicami sam zatrzymuje się i czeka na nas. Jeśli chce pogonić kota czy dzikie zwierzę, to wystarczy jedna reprymenda, by przywołać go do porządku. Gdy jest bez smyczy, mamy też pewność, że w razie ataku innego psa (co nie raz się już zdarzyło i były to nie raz właśnie psy na smyczy, które wykorzystywały zapas luzu na smyczy, albo po prostu ich właściciele nie byli w stanie ich utrzymać), Snupi będzie mógł uciekać. Jest szybki i zwinny, więc sam poradzi sobie zdecydowane lepiej, niż gdybyśmy mieli my być w to zaangażowani. W trudnym terenie, bez smyczy, również jest dużo bardziej zwinny, może błyskawicznie i nieskrępowanie zareagować na zmieniające się warunki.

Tak też było więc w Turcji, nieopodal miejscowości Agva. Poszarpane wybrzeże obfituje w spektakularne formacje skalne. Weszliśmy na jeden z wyżej położony punktów. Gdzieniegdzie znajdowały się małe szczeliny i dziury sięgające aż do poziomu wody, czyli jakieś 15-20 metrów. Oglądaliśmy kolejne kawałki wybrzeża. Iza, jak to Iza, co chwilę gdzieś kucała i robiła zdjęcia, a ja spacerowałem powoli dalej. Snupi chodził swobodnie pomiędzy nami. Nagle włączyła mu się „torpeda” – stan, w którym poziom endorfin jest tak wysoki, że wpada w euforię szczęścia. Zaczął biegać w tę i z powrotem po wydeptanej ścieżce. Podszedłem do jednej ze szczelin, a wtedy Snupi przefrunął mi tuż przed nosem. Futrzak bez najmniejszego trudu przeskoczył 1,5 metra między krawędziami dziury. Tymczasem je właśnie przeżywałem mikro zawał serca, poczułem gorąc w całym swoim ciele. Byłem w takim szoku, że nie byłem w stanie nic powiedzieć, ani do Snupiego, który dalej sobie radośnie biegał, ani do Izy, która odwrócona w drugą stronę, nie widziała nic z tej sytuacji. Do dziś mam do niej żal, że nie poczuła tego samego przerażenia.

Poczuła jednak innym razem. Zaledwie 3 dni później zwiedzaliśmy kanion Ihlara, w którego ścianach znajdują się pozostałości wydrążonych starożytnych kościołów i schronień. Przepiękne miejsce, w którym trudno o jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Z głównego szlaku odbiliśmy zwiedzić jeden z obiektów. Wdrapać się trzeba było po dość stromej ścieżce. Snupi znowu biegał luzem, weszliśmy do wnętrza, gdzie było kilka pomieszczeń. Chodzimy, zaglądamy tu i tam, w pewnym momencie odwracamy i widzimy Snupiego, który stoi w otworze okiennym. Mało tego, usiadł i zaczął się drapać za uchem tak intensywnie, że aż zaczął mrużyć oczy. Powierzchnia na której siedział była takiej samej szerokości, jak jego tyłek. Drapiący się pies, nic strasznego pomyślicie, a jednak, chwile wcześniej z Izą wyglądaliśmy przez to okno i po drugiej stronie była z 4 metrowa pionowa ściana, a Snupiemu zdarzyło się kilka razy tracić równowagę podczas drapania…

Od tamtej pory oboje z Izą mamy ogromny lęk, że Snupi kiedyś spadnie w jakąś przepaść. Dlatego przy każdym niebezpiecznym miejscu zapinamy go teraz na smycz. Z jednej strony zdajemy sobie sprawę, że to głupie. Wiemy, że Snupi nic sobie nie zrobi. Przecież pies wyczuwa instynktem niebezpieczeństwo, jedocześnie jego psychika pozbawiona jest nad-produktywnej wyobraźni, która u nas – ludzi – tworzy absurdalne wizje katastrofy i paraliżujący strach. Gdy stoimy nad przepaścią 5 metrową, nasz strach o upadek jest prawie zerowy, z kolei gdybyśmy stali dokładnie w tym samym miejscu, ale pod sobą mieli 200 metrów, to strach byłby już o wiele większy. A przecież spadając z tych 5 metrów prawdopodobnie zabijemy się tak samo, jak przy upadku z 200. Tymczasem psy tego nie mają, znają swoje możliwości, panują nad swoim ciałem perfekcyjnie. Są wolne od wybujałej wyobraźni, która odbiera im spokój i znajomość własnych możliwości.

Wiemy też, że smycz może być niebezpieczna. Możemy niezauważenie o coś nią zaczepić – nawet własną ręką czy nogą, a wtedy pozbawiamy siebie i psa równowagi. A mimo to, ta chora wyobraźnia i ludzka chęć poczucia się panem sytuacji, posiadania iluzorycznej kontroli, wygrywa…

O właśnie nad tym Snupi postanowił sobie przefrunąć.

Agva

Agva

kanion Ihlara

Niczym w filmach o ukrytych oazach na środku pustyni.

W jednym z takich otworów Snupi postanowił przewietrzyć swoje futro.

Jak widać, Snupi umie o siebie zadbać

Niebawem 3 i ostatnia – mamy nadzieję, na dłuższy czas 😀 – część o historiach naszych wpadek z podróży. 1 część dostępna TUTAJ.

4 comments to “ZAGUBIONY SNUPI, JEGO i NASZA ARBUZOWA DIETA i JEGO SKOK NAD PRZEPAŚCIĄ, czyli 2 część naszych największych wpadek i przypałów”
  1. Piękne zdjęcia , ciekawa opowieść . Mam wrażenie , że wobec tego Turka zostały podjęte nieadekwatne środki . Jak widać wszędzie czasami zachodzi konieczność skorzystania z argumentu siły . Moze warto zastanowić się nad napisaniem książki Powodzenia

    • Dziękujemy za pochwały 🙂 Z książką… hmmm, może po Ameryce Południowej, teraz jeszcze za mało dokonaliśmy. Jeszcze piękniejsze zdjęcia mamy na instagramie. Tutaj staramy się wrzucać takie pasujące do opowieści i je uzupełniające. Co do samej opowieści, przepraszam, że musiałeś czytać wersję z błędami – literówkami, bo przy wrzucaniu na stronę skopiowałem z offica starą wersję i właśnie teraz poprawiam błędy. Co do Turka – ostrzej nie mieliśmy jak. Osób w jakikolwiek sposób „niebezpiecznych” lepiej nie prowokować, bo nie wiadomo, czy wszystko jest OK z ich psychiką i jak zareagują. Zwłaszcza w tak odlubnym miejscu. Nie stwarzał nam zagrożenia, więc nie było co przesadzać. A jakiekolwiek służby by się tym nie zainteresowały, zresztą zanim byśmy dotarli do miasta i porozumieli się z nimi, to upłynęłyby wieki.

Skomentuj admin Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *